W Warszawie tych sklepów jest co najmniej kilkadziesiąt. Second-handów, ciucholandów, szmateksów, lumpeksów, butików z używaną odzieżą – określeń jest wiele. Są zróżnicowane pod względem wielkości, asortymentu, wystroju, charakteru obsługi i relacji z klientem. Obracają ogromną ilością ubrań, a to i tak tylko niewielka część tekstyliów z drugiej ręki, które trafiają do second-handów z hurtowni oraz wielkich firm trudniących się sortowaniem towaru. Przykładowo przedsiębiorstwo Wtórpol, które zajmuje się segregacją tekstyliów, rocznie pozyskuje 65 tys. ton surowca. Tylko część sprzeda detalicznie w swoich 120 second-handach na terenie całego kraju.
Wzdłuż przecinającej Mokotów ulicy Puławskiej sklepów z używaną odzieżą jest kilkanaście. Dla obsługi najtrudniejszym okresem jest dzień dostawy, kiedy trzeba opanować tłumy polujące na rzeczy najlepszej jakości.
Do jednego z tych punktów towar trafia ze Skandynawii. Pracująca w nim sprzedawczyni opowiada, że w dniu dostawy w kolejce przed otwarciem sklepu ustawiają się nie tylko zwykli klienci, ale też handlarze. Podkreśla, że rzadko widać osoby biedniejsze, choć czasem zdarzają się też i takie.
Nie tylko dla ubogich
Pani Jola, jedna z klientek, ma 74 lata, choć wygląda co najmniej o dziesięć lat młodziej. Ubrana jest na sportowo, nosi lekki makijaż. W tym sklepie jest z mężem drugi raz, mieszkają w pobliżu. Właśnie trwa wyprzedaż – kilogram ubrań (w second-handach z reguły kupuje się na wagę) kosztuje 33 zł. – Nie, nie jestem babuleńką, chociaż widać siwe włosy – mówi z uśmiechem i podkreśla, że kupuje też w sklepach z nową markową odzieżą, np. w Tatuum.
Żaden z moich rozmówców nie powie wprost, że do zakupu zmuszają go oszczędności. Na Mokotowie przeważają argumenty, że chodzi o nietuzinkowość stroju. W czwartek około godz. 16 w Tanim ubraniu przy Puławskiej 34 jest dość tłoczno, choć i tak spokojniej niż w poniedziałek, gdy można przebierać w nowym towarze. Trafiam na przecenę: 35 zł/kg. W kolejce do kasy czeka dziesięć osób.