W przypadku porucznika „Lina" trudno to zresztą nazwać podróżą. Od ponad tygodnia dniem i nocą przemierzał trasę w kierunku stolicy. Jechał i szedł. Czasem musiał biec i ukrywać się przed kolejnym patrolem Grenschutzu. Dzień po dniu połykał kolejne kilometry. Od Warszawy w prostej linii dzieliło go ich już tylko nieco ponad sto, co w okupacyjnej praktyce oznaczało jednak jeszcze dobrych kilka dni. „Lin" nie wiedział, kiedy TO się stanie, kiedy dadzą sygnał, ale bał się, że nie zdąży. Że nie pomoże. Że go zabraknie. Że przez niego stolica, tak jak Wilno, wpadnie zaraz w ręce bolszewików.
Był 22 lipca 1944 roku. Pociąg, do którego udało się wsiąść „Linowi", był po brzegi wypełniony ludźmi. Jechali nim głównie wieśniacy próbujący sprzedać cokolwiek ze swoich plonów miastowym, wygłodniałym i zmęczonym latami upokorzeń. Targ w Łomży, do której się powoli zbliżali, wchłonąłby wszystko. Były ogórki, pomidory, sery, czasem pachniało czosnkową kiełbasą; oczywiście nie mogło zabraknąć skrzętnie ukrytego bimbru. Przemyt samogonu był w GG bardzo surowo karany, dzięki czemu można było na tym wyjątkowo dobrze zarobić. Takich jak „Lin", jadących z pustymi rękami, było niewielu.
Jechał samotny, skulony przy oknie i wyglądający dziwnie choćby z powodu wełnianej kurtki: rzadko nosi się takie w lipcu. Kilka dni temu wyrwał się z rąk Sowietów i próbował się przedzierać do Warszawy. W pamięci miał jeszcze słowa modlitwy w kaplicy Ostrobramskiej i rozkaz dowódcy, by walczyć do końca, nie dopuścić do tego, by Polska znów zniknęła z mapy Europy. Operacja „Ostra Brama" temu miała właśnie służyć, ale próba wyzwolenia Wilna przed wkroczeniem wojsk radzieckich ostatecznie skończyła się niepowodzeniem. Biało-czerwona flaga powiewała na Górze Zamkowej zaledwie kilka godzin, potem zerwali ją Sowieci. Pamiętający rok 1939 wilniucy wiedzieli, czym to się skończy. Mieli rację. Wkrótce potem dowództwo i żołnierze AK zostali rozbrojeni; większość z nich trafiła do więzień lub została zesłana na Syberię.
„Lin" nawet nie sądził, że doświadczy tak wiele ze strony „sąsiada". Jemu znów się udało. Żyje i może walczyć. W pamięci wciąż miał jednak aresztowanie ojca przed pięciu laty: przedwojennego oficera Sowieci zabrali tak, jak stał. Bardziej niż jego domniemaną śmierć przeżywał to, co stało się w Boguszach, gdzie 17 lipca 1944 roku oficerowie AK zostali rozbrojeni i aresztowani przez wojska sowieckie. I nierówną walkę, jaką cztery dni wcześniej stoczyli z oddziałami Wehrmachtu w Krawczunach: zginęło wówczas 79 żołnierzy. Czym jest moja strata w porównaniu z odczuciami ich rodziców? – pomyślał, po czym zmęczony usnął na chwilę głębokim snem.
Nawet nie wiedział, jak mu się on przyda. W najbliższych tygodniach zmrużenie oka na ogarniętym ostrzałem Czerniakowie miało się okazać niemożliwe. Nie zdawał sobie sprawy, że jedzie w stronę piekła. Że czeka go ból, którego nigdy wcześniej nie doznał: doświadczenie niemocy, osamotnienia, braku amunicji i leków. Gdyby Amerykanie zrzucili broń 2–3 sierpnia, a nie dopiero we wrześniu, to Warszawa byłaby nasza – powtarzał to później w myślach co roku, kiedy zbliżał się środek wakacji.