Bogowie z dzieciństwa wciąż żyją

Kiedy żyłem w Polsce, nie uświadamiałem sobie, ?że mam ojczyznę, a tym samym również pewną tożsamość: język ojczysty i przynależność narodową. Identyfikacja z językiem ojczystym była zupełnie oczywista, a przez to niewidzialna.

Publikacja: 15.08.2014 01:42

Jezioro Dadaj powraca we wspomnieniach i książkach

Jezioro Dadaj powraca we wspomnieniach i książkach

Foto: Forum, Wojciech Wójcik WW Wojciech Wójcik

Red

„Przyjeżdżam do Polski, bo to jest jedyny kraj, który mnie naprawdę interesuje. To jest moja ojczyzna". ?Sławomir Mrożek w jednym ze swoich ostatnich wywiadów.

Kiedy w połowie lat 90. XX wieku pisałem swoją pierwszą powieść, rozpoczęła się dla mnie długa podróż do kresu nocy: nie tylko dlatego, że do pracy zasiadałem za biurkiem późnym wieczorem, gdy już wszyscy spali i wreszcie panowała cisza, lecz również dlatego, że w myślach i wspomnieniach podróżowałem nad jezioro mojego dzieciństwa w Polsce. I wcale nie zastanawiałem się nad tym, czy kiedykolwiek znajdę jakieś wydawnictwo dla tej książki, gdyż zafascynowany byłem tym, że poeta też jest w stanie opowiedzieć jakąś historię. Od 1990 roku pisałem wiersze wyłącznie po niemiecku, co jednak wcale nie oznaczało, że mój wielki geograficzny, historyczny i autobiograficzny temat, a mianowicie kraina dzieciństwa na Mazurach, zadomowił się był już w moim języku niemieckim. Ten temat musiał dojrzewać i z biegiem napisanych książek musiał też przeze mnie samego zostać odkryty.

Ta pierwsza książka była swoistego rodzaju terapią: zapragnąłem w tej powieści odwiedzić miejsca, które świeżą krwią zasiliłyby moją tęsknotę za nimi. Był to impuls i niewytłumaczalna konieczność, które nagle mnie dopadły. Jakiś głos zakomunikował mi, że mam wypełnić to zadanie: „Opowiedz o swojej krainie i nie pytaj siebie, dla kogo to robisz!". Chodziło zatem o zaspokojenie zagadkowej tęsknoty, a zwyczajna podróż samochodem do miejsc dzieciństwa nie byłaby w stanie uczynić zadość temu nagłemu pragnieniu.

Pragnienie ma wiele symbolicznych i sakralnych znaczeń: znamy pragnienie wiedzy czy miłości, pragnienie oddania się różnym zachciankom – w buddyzmie, jak również w innych religiach, mówi się w tym przypadku zazwyczaj o pożądaniu, które może doprowadzić kogoś do zguby; a jeśli ktoś jest tak spragniony, jak ja byłem podczas zapisywania swojej pierwszej podróży, ten jeszcze nie wie, jakie konsekwencje czekają go później: takie, że tego pragnienia właściwie wcale nie da się ugasić. Nagle trzeba „pić coraz więcej", a tęsknota za powrotem do domu wymyka się z opowieści na opowieść coraz bardziej spod kontroli i staje się nieobliczalna. Później powstają nowe książki, kontynent Kraj Ojczysty nabiera – nawet jeśli wyłącznie na papierze – realnej postaci, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jako że chodzi przecież tylko o wyimaginowaną podróż.

Jurek z Wilimy

W tejże debiutanckiej powieści opowiedziana zostaje na 200 stronach historia pewnego powrotu do domu: polski emigrant z Bremy imieniem Jurek jedzie latem 1989 roku po długim czasie po raz pierwszy do Polski i spotyka we wsi Wilimy nad jeziorem Dadaj swoją matkę i dawnych przyjaciół. Powodem podróży jest nagła śmierć ojca, rybaka, w którego kochance z niedaleko położonego miasteczka zakochuje się główny bohater. Ten powrót i nowa miłość zmuszają Jurka do zrewidowania dotychczasowego życia, nieoczekiwanie musi się zmierzyć z własną przeszłością i swoim pochodzeniem, zwłaszcza że w Niemczech przemilczał je i wyrugował ze swego życia. Nie chciał mieć nic do czynienia ze swoim krajem i z rodzicami.

Ta opowieść stworzyła we mnie dystans do własnej biografii, a jednocześnie zaspokoiła chęć podróżowania i tę przedziwną nostalgię, swoistego rodzaju tęsknotę za krajem rodzinnym i tęsknotę za dalekim światem w jednym. Nie uzmysławiałem sobie jeszcze wówczas, że później powstanie z tego cała seria książek, których akcja toczyć się będzie w mojej mazurskiej ojczyźnie. Mniej czy bardziej nieświadomie wkroczyłem powieścią „Der Dadajsee" („Jezioro Dadaj"), która ukazała się w 1997 roku w pewnym niewielkim wydawnictwie w Bremie, na teren zaminowany – na obszar mojej własnej biografii, historii XX wieku i obcych ludzi, których życiorysy obudziły nagle moje zainteresowanie i przeobraziły się w cudowną kopalnię pełną dramatów i komedii. Stopniowo powstawał zupełnie nowy kraj, fikcyjna kraina, która na moich oczach stawała się coraz większa i coraz bardziej klarowna, z książki na książkę.

Kiedy jeszcze żyłem w Polsce, wcale nie uświadamiałem sobie, że mam ojczyznę, a tym samym również pewną tożsamość: język ojczysty i przynależność narodową. Identyfikacja z językiem ojczystym była zupełnie oczywista, a przez to niewidzialna, i nie jest żadną tajemnicą, że tuziemcy, szczególnie ci na prowincji, z trudem są w stanie zrozumieć, co Sławomir Mrożek miał im do powiedzenia w swojej sztuce teatralnej „Emigranci".

Tuziemiec jest opętany własną tożsamością: nawet na chwilę nie potrafi zmienić skóry i wślizgnąć się w rolę obcego. Z tego też powodu jest szczególnie podatny na myślenie narodowe, które żywi się rasizmem i ksenofobią. Można powiedzieć, że jest to negatywna strona tuziemca – bo pozytywna staje się tam widoczna, gdzie tworzy się pewnego rodzaju lekkość, kiedy to tuziemiec podchodzi do bytu z zaufaniem, a swojej egzystencji nie odbiera jako brzemienia. Jest przecież u siebie w domu i nie musi kwestionować własnej tożsamości. To są jego tulipany i róże, co rosną w ogrodzie. To są jego brzozy i sosny, które zaludniają las w Wipsowie na Warmii. I to są jego dziewczyny, ciotki i siostry czy koledzy, wujowie i bracia, którzy towarzyszą mu w życiu codziennym. Może na nich polegać, a jeśli już dojdzie do konfliktu wśród krewnych czy w najbliższej rodzinie, to uda się do przyjaciół i poprosi ich o radę i pomoc albo przejmie inicjatywę i spróbuje załagodzić niesnaski na własną rękę, zgodnie z dewizą: rodziny tak czy tak nikt sobie sam nie wybiera. Wszystkie te gry, komedie i dramaty codzienności toczą się w jego domu, gdzie byt i egzystencja wszelkich rzeczy nie są odbierane per se jako absurdalne czy wątpliwe, szczególnie że zawsze można polegać na tym, co najbliższe, a mianowicie na języku ojczystym. Ze swoimi najbliższymi może się w najbardziej intymny sposób bez problemów porozumieć.

Szczególnie w dzieciństwie tuziemiec ma poczucie bezpieczeństwa i wiarygodności swoich najbliższych i otoczenia. Nie dochodzi – innymi słowy – do alienacji, a poczucie strachu przed zimnym i nieskończenie wielkim światem pozostaje dla niego abstrakcyjnym wyobrażeniem. Tuziemiec nie zna tęsknoty za „ciepłym kątem" – żyje on poniekąd stale w słońcu, w początku wszelakiego istnienia. Niebezpieczeństwa, które czyhają w szerokim świecie, są dla niego niczym innym jak tylko przykładnymi ostrzeżeniami, że wprawdzie każdego spotkać może podobny do poszkodowanego los, zło jednakowoż nadal kwitnie tylko z dala od jego własnego domicylu. Więź z domem jest mocna i najwyraźniej niezniszczalna i dlatego też każda fizyczna utrata kraju ojczystego przeżywana jest tak dramatycznie przez osoby tym dotknięte: wojnę, wypędzenie, ucieczkę czy klęski żywiołowe krajowiec odbiera jako koniec świata.

W miłości do stron rodzinnych i w bytowaniu tuziemca czai się jednak pewne niebezpieczeństwo, które jest bagatelizowane: człowiek czuje się ustawicznie bezpieczny, ponieważ jest w domu, we własnych czterech ścianach, lecz kraje, miasta, wsie i ich mieszkańcy przemijają i odchodzą na zawsze i ten, kto kocha swój kraj ojczysty, powinien właściwie zawsze spodziewać się najgorszego – najczęściej jednak wcale tego nie robi.

Legendarne miasto Ur z krainy Sumerów rodzi się codziennie na nowo: w Nowym Jorku, w Berlinie czy też w moim rodzinnym mieście Bartoszyce/Bartenstein, lecz wszystkie te „ogniska domowe", jak nazywam miejscowości rodzinne, stoją na chwiejnych nogach, jak chatka Baby-Jagi, która opiera się na kurzej stopce – w słowiańskim świecie baśni.

Dzisiejszy nowoczesny człowiek znalazł oczywiście lekarstwo na utratę kraju ojczystego: stał się „mobilny", co oznacza, że wszędzie jest osiągalny i w swojej permanentnej osiągalności ma stały kontakt z domem. Lecz nawet w tej elastycznej ruchliwości i w zamiłowaniu do podróżowania musi mieć jakieś własne ognisko domowe, do którego zawsze będzie mógł powrócić; i takiego miejsca rodzinnego należy strzec również dzisiaj. Nie wolno go utracić, gdyż ma ono do spełnienia ważną funkcję psychologiczną – przypomina o Itace, o micie powrotu do domu, a także o wygnaniu z raju.

Gdy kiedyś po raz kolejny przesunięte zostaną granice, a narody zmuszone do emigracji, tęsknota za nowymi mitami i legendami będzie ogromna, i nie na darmo Czesław Miłosz pisze w swoich wierszach, że sam wywodzi się z miasta bez imienia, przy czym ma na myśli swoje Wilno lat 20. ubiegłego wieku. Jego miasto przeżyło rozmaite metamorfozy, polityczne i historyczne, narodowe i religijne, toteż pojawia się pytanie, czy w ogóle możliwe jest zdefiniowanie ojczyzny i nadanie jej stałego imienia, skoro ona sama jest taka krucha i nietrwała.

Podobne podejście do problemu nazywania ojczyzny znaleźć można w książkach powieściopisarzy i nowelistów, którzy, jak William Faulkner czy Isaac Bashevis Singer, uratowali ni mniej, ni więcej, tylko całe światy przed zapomnieniem: Faulkner uciskanych i zniewolonych czarnych, a Singer Żydów z Warszawy i Lublina. Z tym że obaj autorzy pisali w swoich językach ojczystych – u Singera jidysz nie wyparł czy też nie przezwyciężył polszczyzny, lecz w pełni naturalnie ją zastąpił: Singer pozostał wierny swojej kulturze i mowie ojców.

Między dwoma krzesłami

Kiedy jednak opowiada się o swojej ojczyźnie w jakimś obcym języku, co w dzisiejszej niemieckojęzycznej przestrzeni literackiej nie jest już wcale niczym takim wyjątkowym, nie zmienia się automatycznie swojej przynależności narodowej, przede wszystkim nie staje się automatycznie autorem danego języka obcego tylko dlatego, że się w nim pisze. Taki autor siedzi między dwoma krzesłami, a mimo to jest w stanie spełniać dwojakie oczekiwania: oczekiwania literatury obcego języka oraz oczekiwania literatury, z której pierwotnie się wywodzi. W obu swych literackich „ogniskach domowych" czuje się bowiem jak ryba w wodzie. I ta dialektyczna okoliczność nie budzi w nim żadnych sprzeciwów, ponieważ zna on dwie strony: swoje pochodzenie oraz to, co nowe.

Inaczej powodzi się rodakowi takiego autora, który – jako czytelnik – zdany jest na tłumaczenie i który rodzimego użytkownika języka musi poznać na nowo. A dla takiego czytelnika, któremu w jego ojczystym języku opowiadane jest o jakimś obcym kraju, rozpoczyna się podróż po egzotycznym terytorium. Odnosi on wrażenie, jakby czytał obcojęzyczną książkę, która została przetłumaczona. Innymi słowy: tuziemcy mogą być „mobilni", a mimo to nigdy nie zrozumieją emigrantów i ich dialektyki jako części świata własnych doświadczeń, ponieważ nie żyją między dwoma krzesłami i nie są w stanie wczuć się w paradoks takiej formy egzystencji.

Duchowy świat

Posiadać ojczyznę i ją stracić oznacza również, że przez całe dalsze życie poszukuje się niematerialnego miejsca, w którym zamieszkują i pielęgnowane są nie tylko wspomnienia, lecz również duchowo pokrewne idee. Utrata ojczyzny zmusza emigranta sięgającego po pióro do przemyślenia swojej dotychczasowej strategii. Powrót do domu jest często już niemożliwy, tak więc musi on zbudować sobie duchowy świat zastępczy, którego wiele elementów pochodzić będzie ze starej ojczyzny.

W moim przypadku trzy doświadczenia wryły mi się w pamięć: spotkanie z naturą Mazur – z jeziorami i lasami, spotkanie z marksizmem i socjalizmem oraz spotkanie z katolicyzmem. W moim świecie zastępczym – w duchowej ojczyźnie, z której się wywodzę – bogowie z dzieciństwa żyją nadal, tyle że zdążyli przejść przez najrozmaitsze fazy odczarowania.

Jezus Chrystus, którego prezencja na bartoszyckich ulicach należy do życia codziennego, miał już w moim życiu różne twarze i nosił rozliczne maski: niewinne oblicze cierpiącego Syna Bożego z kościoła parafialnego, gdzie dzień w dzień jest stale na nowo krzyżowany, potem smutną twarz jakiegoś hippisa z gitarą na plecach czy gnostyczną maskę z Ewangelii Tomasza. Podobne metamorfozy przeszedł również Marks: od znienawidzonego i ludożerczego ideologa komunistycznej nomenklatury po zgwałconego przez leninizm i stalinizm filozofa z książek Leszka Kołakowskiego i Tony'ego Judta.

Pomiędzy tymi różnymi bogami, do których przyłączały się w moim dzieciństwie także pruskie bożki ze swoimi mitami i legendami, wrzała beznadziejna walka człowieka przeciwko obojętności nieskazitelnie pięknej natury ponad 3 tysięcy jezior oraz bujnie i mrocznie rozkwitłych lasów. W pobliżu Rucianego-Nidy przy Jeziorze Nidzkim żył nawet przez pewien czas poeta Konstanty Ildefons Gałczyński, który wysłany przez komunistów na mazurskie wygnanie postawił w tomie wierszy „Kronika olsztyńska" z 1952 roku pomnik mistrzyni Naturze. Wzrastałem z jego hymnami pochwalnymi o wieczorach nad spokojnym jeziorem, z jego wersami o „mikrokosmosie" łąk i brzegów jeziornych i później, już na emigracji, tęskniłem za tymi poetyckimi pieśniami o kruchości piękna, choć ich liryczne brzmienie było bliskie przekroczenia granicy kiczu i romantyki zachodów słońca. Lecz również ten romantyczny sound zdradzieckiej natury Mazur, która każdego topielca traktuje tak samo i nie robi żadnej różnicy między młodym a starym, przynależy teraz do mojej duchowej ojczyzny. Obraz samotnej żaglówki utrwalił się w mej pamięci tak samo mocno jak twarz roniącej nieprzerwanie łzy Matki Boskiej opłakującej ukrzyżowanego syna. I tak samo wryły mi się w pamięć protest songi polskich grup rockowych, które na początku lat 80. zalały Polskę – walcząc z posępną, socjalistyczną codziennością.

Kraj ojczysty pojmowany jako kawałek ziemi można stracić, lecz ducha miejsca urodzenia nie traci się nigdy. Ciągle jeszcze w moich snach i opowieściach przechadzam się ulicą Kopernika, gdzie jako dziecko robiłem pierwsze kroki, poetyckie i doczesne: podpatrując, jak się robi kiszoną kapustę, jak się bawi, jak kocha, jak umiera. I tejże ulicy szukałem później w Niemczech, a także w innych krajach, nawet w Ameryce, na innym kontynencie, i za każdym razem ją odnajdywałem dzięki mojemu europejskiemu pochodzeniu, aż wreszcie opisałem ją w wierszu umieszczonym w 1998 roku w moim pierwszym zbiorze wierszy „Der Gesang aus dem Zauberbottich" („Śpiew z zaczarowanej kadzi").

W Kosmopolsce

Na emigracji świat zastępczy obcego, który w swojej duchowości może nawet cudownie promieniować i działać na wielu zapraszająco, spotyka potężnego konkurenta: nową ojczyznę.

Jeśli chodzi o Niemcy, to należy podkreślić, że żyjemy w jednym z najbardziej liberalnych krajów Europy i że Niemcy z powodu ich tragicznej historii XX wieku są szczególnie uwrażliwieni na jakąkolwiek formę rasizmu, zarówno we własnym kraju, jak i za granicą. Lecz nawet ta liberalna uprzejmość i czujne sumienie Niemców wywołują w migrancie zaniepokojenie, ponieważ po wielu latach spędzonych w nowym kraju czuje się jak u siebie w domu i dlatego jest w stanie sam się obronić, a prowadzenia za rękę – nawet jeśli czynione jest ono w najlepszej wierze – już nie akceptuje.

Naturalnie, że spotyka się melancholików, którzy po 30 latach emigracji w dalszym ciągu są nieszczęśliwi i niezadowoleni – ich chorobę nazywają, jak wiadomo, defetyzmem; ci nie pojmują jednakże, ile trudności przysparza powrót do domu – w swojej dawnej ojczyźnie musieliby po raz kolejny walczyć o uznanie i akceptację, ponieważ ich miejsca urodzenia zrobiły w międzyczasie postępy i nie są już takie same. Dla pisarzy, którzy w swoich książkach próbują uporać się z podobną problematyką, powrót taki może być tak samo trudny jak dla byłego gastarbeitera. I każda historia migracyjna odniesie przede wszystkim wtedy sukces, co dotyczy również autorów, gdy w nowym kraju nie tylko przyniesie owoce, lecz również zawiedzie na nowe brzegi. Nie można przykładowo wyobrazić sobie współczesnej literatury niemieckiej bez migrantów i ich wkładu w jej rozwój.

Jako autor jest się mniej lub bardziej zmuszonym do szczególnej ostrożności, gdyż można przypadkiem samemu się ograniczyć lub zaszufladkować. Nic to nie da, gdy się sprawy ujmuje powierzchownie i doprowadza w swoich historiach problem alienacji do ostateczności. Któregoś dnia autor musi się wreszcie zbratać z tuziemcami, żeby mogli oni lepiej zrozumieć kraj jego pochodzenia. I w tym zbrataniu może on później bez problemu pracować w dalszym ciągu nad swoimi opowieściami, nawet jeśli ich akcja nie będzie wcale toczyła się w jego nowym kraju; ostatecznie autor chce też doświadczyć zrozumienia i uznania ze strony tuziemców. To zbratanie będzie funkcjonowało tylko wtedy, gdy uda mu się wykreować w swoich opowieściach świat uniwersalny, w którym rdzenni mieszkańcy będą mogli się poruszać jak we własnym domu. A to wcale nie jest takie proste, gdyż należy zręcznie i celnie objaśnić obce sposoby zachowania i mentalności, bez jakiegokolwiek moralizatorskiego, sprawiającego pedagogiczne wrażenie impetu.

Trzeba się zatem na emigracji uniezależnić, a to udać się może tylko wtedy, gdy pisarz zdecyduje się na nie tylko jeden język literacki, w którym zamierza tworzyć swoje dzieła, zwłaszcza że znajdziemy wystarczająco dużo przykładów autorów zapisujących swoje teksty w dwóch językach. To uniezależnienie powiedzie mu się dopiero w tym momencie, gdy autor przetrwa już z sukcesem pierwszą ciężką fazę: fazę zadziwienia obcością i alienacją.

Witold Gombrowicz musiał poniekąd przepłynąć Atlantyk, aby dotrzeć tam, gdzie mógł zacząć na nowo stawiać uniwersalne pytania dotyczące każdego. Odległości, jakie sam musiałem przebyć w poszukiwaniu swojej duchowej ojczyzny, prowadziły mnie często w ślepe uliczki i musiałem z nich zawracać. Jednakże po niezliczonych kilometrach dotarłem wreszcie tam, gdzie wielu mieszkańców naszego świata czuje się świetnie, a mianowicie do Kosmopolski, do krainy, w której zbratanie się z tuziemcami, obcymi i starymi znajomymi jest głównym warunkiem wstępnym komunikacji. W tej Republice Zbratania drzwi są otwarte dla takich umysłów, które właściwie nigdzie już nie potrafią się zadomowić.

Pod pewnym względem moja Kosmopolska nie jest zatem wcale fikcjonalnym krajem, tylko ojczyzną dla wszystkich tych, którzy swoją tożsamość pojmują jako coś więcej niż tylko upominek od rodziców i ich epoki. Napędza ich poszukiwanie tożsamości homo sapiens i dlatego też nie wystarcza im już sama przynależność do języka ojczystego i do narodu. Błogosławieństwem jest i niepojętym darem, gdy ktoś, jako autor migracyjny, znajduje swoje zadania domowe i jest w stanie z kraju urodzenia wyżąć więcej, niż zazwyczaj wydaje się to możliwe: kiedy zatem potrafił odczytać symbole i znaki swojej ojczyzny i przetłumaczyć je na poetyckie, wszędzie zrozumiałe obrazy.

—z niemieckiego przełożył Dariusz Muszer

Autor urodził się w 1968 roku w Bartoszycach na Mazurach w rodzinie polsko-niemieckiej. Od 1985 roku mieszka w Niemczech. Opublikował powieści, tomy poezji i eseje. W 2009 roku otrzymał prestiżową Nagrodę Literacką im. Adalberta von Chamisso i w 2012 Nagrodę Dialogu Federalnego Związku Towarzystw Niemiecko-Polskich. Ostatnio w Niemczech ukazała się jego powieść „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada", w Polsce ostatnie tłumaczenie jego książek to powieść „Nóż w wódzie. Pieśń o topielcach"

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą