Kiedy zjadł wszystko, powędrował pod płot. Położył się przy otwartej furtce, długo i dokładnie oblizując wąsy i pyszczek. Potem położył łeb na przednich łapach. Powieki opadały mu na oczy, ale najlżejszy szelest, szum, odgłos podrywał je znowu. Powtarzało się to kilkanaście razy. Aż wreszcie pies zasnął głębszym snem.
* * *
Biegła bez przerwy aż do dworca kolejowego. Biegła i płakała. A gdyby mogła, krzyczałaby na całe gardło, ale biegła, jak mogła najszybciej. Pędziła jak rozpędzona powodziowa woda; jak wiatr w górach. Ulicami, chodnikami. Przecinała skrzyżowania, nie zatrzymując się ani nie patrząc, czy coś nadjeżdża czy nie. Po prostu biegła. Kilka razy pisk hamulców. Jakieś wrzaski za nią.
Zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy znalazła się na dworcu: niewielka, raczej nowoczesna hala. Chyba dwie kasy otwarte. Przed nimi ogonki ludzi. Jakiś kiosk z gazetami i artykułami spożywczymi do podróży. Wielkie okna, prawie od sufitu do podłogi. Korytarz prowadzący do peronów zaraz naprzeciwko ciężkich, szklanych drzwi. Zatrzymała się nagle, kiedy tylko wbiegła do środka. Stała przed elektroniczną tablicą z godzinami odjazdów pociągów, która wisiała nad korytarzem wiodącym do peronów. Może wyglądała dla kogoś postronnego jak osoba, która biegła na pociąg, a teraz zawzięcie studiuje rozkład jazdy. Ale dla niej to, co sobie mógł pomyśleć ktoś postronny, nie miało najmniejszego znaczenia. Stała i patrzyła po prostu na rozkład jazdy, dysząc po biegu. Potem ruszyła przed siebie. Wyszła na pierwszy lepszy peron, stał przy nim pociąg. Wsiadła do wagonu, znalazła miejsce w przedziale. Wybrała wolne przy drzwiach. Zdjęła kurtkę. Siadła. Wsunęła głowę pod kurtkę. Zacisnęła oczy.
Usiłowała zasnąć, ale wciąż zalewały ją kaskady obrazów. I większość z nich powodowała łzy. Zalewała się łzami zakryta kurtką. Chciała płakać cicho, ale głośno szlochała. Zalewała się łzami. Rozkaszlała. Nos ucierała ręką, którą potem wycierała od środka kurtki.
Pasażerowie siedzący koło niej – starszy mężczyzna, dwie kobiety i jakiś chłopak wyglądający na studenta podróżującego z rodzinnego domu do miasta, gdzie młodzież jeździła stąd na studia – czujnie popatrywali na dziewczynę. Kobiety toczyły swój dialog nie wiadomo o czym, zerkając z ciekawością w jej stronę, mężczyzna, do tej pory zajęty lekturą, w rozproszeniu raz po raz podnosił głowę znad książki, student wyszedł na korytarz i komuś, z kim rozmawiał, właśnie kiedy weszła dziewczyna, opowiadał o niej.
Po jakimś czasie nieprzerwanego płaczu i ich ciekawości do przedziału wkroczył konduktor. Dziewczyna początkowo nie wiedziała, o co mu chodzi. Ale potem wszystko potoczyło się normalną koleją: brak biletu, brak pieniędzy, pytanie o dokumenty. Dziewczyna odpowiadała na wszystko szczerze i jednoznacznie. Na pytanie o adres odpowiedziała, że nigdzie nie mieszka, nie ma adresu, że wie, że nie powinna jechać koleją, bo nie ma pieniędzy, ale po prostu wsiadła, do czego się dało, by wyjechać.
– Ja za panią zapłacę – wtrącił się mężczyzna, przy chyba niezbyt przychylnych temu pomysłowi mruknięciach kobiet.
– A dokąd pani jedzie? – zapytał konduktor.
Tu znowu pojawił się problem, bo dziewczyna nie wiedziała, co ma powiedzieć.
– Dokąd pani chce jechać? – dopytywał się ofiarodawca.
– Wszystko mi jedno. Mogę wysiąść na najbliższej stacji.
– A jaka jest najbliższa stacja?
Konduktor wymienił nazwę.
Mężczyzna walczył z czymś w sobie.
– To niech pan da jeden bilet do... – i wymienił inną nazwę.
Potem się uspokoiła. Płacz przekształcił się w jakiś rodzaj wewnętrznego otępienia. Już nie miała głowy zasłoniętej kurtką. W przedziale było ciepło. Czuła, że się poci. Student otworzył drzwi na korytarz. Kobiety za jakiś czas przeniosły się do innego przedziału. Potem student wysiadł. W przedziale zostali tylko we dwoje. Jacyś inni pasażerowie kilkakrotnie próbowali wejść do środka, ale zapach bezdomności albo ich zatrzymywał w drzwiach, albo szybko podrywał z miejsca. Dziewczyna spała. Zapadła w jakiś rodzaj czarnego letargu. Jakby straciła przytomność. Dobrze jej było w tym stanie. Gdyby mogła na to spojrzeć z boku, pewnie błogosławiłaby ten sen; ale też pewnie już nawet w czasie jego trwania lękałaby się chwili powrotu świadomości. Wytchnienie w czeluści.
Obudził ją mężczyzna. Zbierał się do wyjścia. Szturchał ją w ramię.
– To pani stacja. Trzeba wysiadać.
Przebudzenie jak bolesna rana. Świadomość nie przyszła od razu. Opóźniła swoje przeklęte przyjście o kilkanaście sekund. Kiedy uroczyście zstąpiła w jej ciało, zapiekła jak chlaśnięcie nożem. Znowu łzy w oczach. Palące. Pamięć.
Ale bez słowa zaczęła się zbierać.
Wyszli razem z budynku stacji. On, ona za nim. Szła jak bezwolny automat. Nie wiedziała, gdzie jest, nie wiedziała, po co tu jest. Jakby on przejął klucze dowodzenia.
Ale czy tego chciał?
Stanęli przed budynkiem dworca.
Mężczyzna:
– No, pożegnam się.
Dziewczyna stała przed nim z wzrokiem wbitym w ziemię. Skołtunione włosy. Zgarbione plecy.
– No, będę szedł. Poradzi sobie pani?
Dziewczyna nawet nie zareagowała. Stała przed nim po prostu jak jakiś otępiały pomnik rezygnacji.
– Nie mogę pani zabrać do domu – powiedział.
A powiedziawszy, zaraz pożałował, że to zrobił.
Dziewczyna stała przed nim, nie poruszając się. Głowę miała opuszczoną, spojrzenie wbite w ziemię.
Jeszcze podeszli do baru koło dworca. Kupił jej obiad. Kupił flaszkę z wodą. Zostawił pieniądze.
– Ma pani, na trochę wystarczy.
Gorączkowo się zastanawiał, co robić, ale nie miał pomysłu. Wściekły na siebie.
Sam kupił sobie herbatę i siedział naprzeciwko niej, patrząc, jak mechanicznie zmiata z talerza zupę i potem drugie danie.
Dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Przypomniał sobie jej burkliwe odpowiedzi konduktorowi. – No, idę już... Niech pani...
Wstał i wyszedł. Zatrzymał się na zewnątrz, patrząc przez szybę na dziewczynę przy stole. Jakby nie zauważyła nawet jego nieobecności. Siedziała, grzebiąc widelcem w talerzu. Zasłonięta tym czymś, czym była spowita.
* * *
Opowiedział o wszystkim żonie. Leżeli razem w łóżku wieczorem tego dnia. Opowiadał po kolei wszystko. Aż do tego momentu, kiedy ją zostawił.
Żona bez słowa wstała i zaczęła się ubierać.
– Co robisz? – zapytał.
– Zbieraj się. Jedziemy po nią. Jak ty mogłeś ją zostawić?
– Ale myślałem...
– Za dużo myślisz.
– Ale gdzie ty chcesz jechać?
– Na dworzec. Może tam jest jeszcze!
– No ale po co?
Nie odpowiedziała. Zła.
W samochodzie, kiedy jechali na dworzec, usłyszał ciąg dalszy.
– Co ty wyrabiasz w ogóle?! Samarytanin na pół gwizdka!
Śladu po niej na dworcu. Zwiedzili wszystkie dworcowe dziury. Pytali kasjerów, sokistów. Nikt jej nie widział.
Wsiedli do auta. Ruszyli do domu. W drodze powrotnej usłyszał jeszcze trochę.
– Gdybyś umiał być bardziej ludzki! Delikatny! Jak mogłeś!
Nic nie odpowiadał. Miała rację. Nie żeby jakoś specjalnie przypominała ich jedynaczkę. Nawet nie była w podobnym wieku, chyba jednak trochę starsza. Ale przecież pewnie jakoś to się podobnie odbywało. Jakby grał jakąś rolę, którą mu ktoś podsunął. Od pierwszej chwili tak czuł. Kiedy za ten bilet zapłacił. Kiedy podał swoje miasto jako jej punkt docelowy. Punkt, z którego ich dziecko wyruszyło gdzieś w świat. I nie wróciło. Żadnego śladu, znaku. Nic. Jakby pod ziemię się zapadło.
* * *
Dziewczynę właściwie jednoznacznie wyrzucono z baru. Kelner poczekał, aż zje, kilkakrotnie ją mijał, zerkając w jej stronę. Siedziała ze wzrokiem wbitym w talerz, przed nią, koło talerza, pieniądze, które zostawił mężczyzna. Za kolejnym podejściem kelner zbliżył się do niej.
– Będzie trzydzieści pięć złotych.
Dziewczyna sięgnęła do banknotów, podała mu pięćdziesięciozłotówkę. Wydał jej zaokrągloną resztę, zerkając w stronę kasy, za którą siedziała szefowa. Stanął do niej tyłem, zasłaniając przed nią nieoczekiwaną transakcję. Na wszelki wypadek zamaszystym ruchem, jakby ścierał obrus przed dziewczyną.
Nagle pochylił się nad nią.
– Wypierdalaj stąd, ale to już! – syknął jej do ucha. – Wypierdalaj, wywłoko!
Dziewczyna posłusznie wstała, sięgając po pieniądze, ale uprzedził ją.
Zasłonił pieniądze ręką i przyciągnął je do siebie.
– Wypierdalaj, bo zadzwonię po policję!
Wyszła na zewnątrz.
Dzień się kończył. Jesienna ciemność opadała na miasto, gęstniejąc z każdą chwilą. Stała na niewielkim placyku przed dworcem. Po lewej ręce miała czerwony budynek poczty. Po prawej rząd jakichś pawilonów. Na ulicy przed nią zaparkowane ukosem przy krawężniku samochody. Szyny tramwajowe. Schody wiodące do wejścia na dworzec. Wokół niespieszny ruch przechodniów. Stała jakiś czas. Zajrzała nawet do wnętrza baru, próbując wypatrzyć kelnera, ale nie widziała go. Wróciła na dworzec. Niewielka, oświetlona jarzeniówkami hala. Naprzeciwko wejścia do dworca schody na perony. W połowie schodów toaleta. Próbowała do niej wejść, ale usłyszała pytanie o pieniądze. Cofnęła się. Chciało się jej sikać. Wyszła na peron. Właśnie zapowiadano pociąg. Kiedy piszcząc, zahamował, wsiadła do środka. Szybko podeszła do toalety. Była zajęta. Ruszyła korytarzem do następnej. Szła, zaglądając do oświetlonych przedziałów. Pociąg był solidnie zatłoczony. Ruszał już z dworca, kiedy zamknęła za sobą drzwi do toalety.
* * *
A tamci?
Tamci wrócili do domu. Trochę posiedzieli przy stole w kuchni. Napili się herbaty, ale żadne z nich nie odważyło się odezwać. Każde osobno pogrążone w tym ciężkim strapieniu, które ich owładnęło już jakiś czas temu, a które zostało przywołane i odnowione tymi dworcowymi poszukiwaniami. On wrócił do tej nocy sprzed kilku miesięcy, gdy najpierw tu, a potem na dworcu w stolicy poszukiwał śladów po swojej latorośli; biegał, wypytywał, rozglądał się; mając, tak to sobie wyobrażał, takie same uczucia jak ten, kto widzi porwane bystrym nurtem wzburzonej wody ukochane dziecię i rzuca mu z brzegu koło ratunkowe, ale rzuca za słabo albo za daleko, więc dziecię do niego nie sięga i na zawsze zostaje uniesione szarym pędem; jeszcze widzi przez moment przerażone spojrzenie, pobladłą twarz, a potem już nic.
Ona wróciła do tej samej nocy, kiedy on wyjechał, a ona godziny spędziła przed obrazem Najświętszej Panienki, bijąc prawie głową o podłogę i żebrząc o litość. Ale nie została wysłuchana, w inną raczej przyszłość popychał ją wyrok Wiecznie Miłującego Ojca, który w niebie zarządza ludzkim losem ku chwale swojej i rodzaju ludzkiego.
Siedzieli tak przy dwu końcach stołu, popijając herbatę, każde w ostępach swojej samotności; jakby przez moment rozjaśniła się zasłona; jakby cień światła przemknął między nimi.
– Musimy ją znaleźć – odezwała się w końcu kobieta.
– Też to sobie pomyślałem – powiedział mężczyzna.
– Może damy ogłoszenia w gazetach.
– I pójdziemy na policję.
– Trzeba uaktualnić zdjęcie.
Zabrali się do planowania. A potem położyli się do łóżka. Kobieta przysunęła się do męża. Mężczyzna objął żonę. Leżeli policzek przy policzku, oczekując świtu.
Krzysztof Koehler „Wnuczka Raguela" Wydawnictwo M, 2014
Autor jest poetą, eseistą, krytykiem literackim, kierownikiem Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. W latach 2006–2011 był dyrektorem kanału TVP Kultura. Jest autorem tomików poezji: „Partyzant prawdy", „Na końcu wielkiego pola", „Trzecia część". Opracował antologię poezji sarmackiej „Słuchaj mię, Sauromatha". Jest współautorem kilku filmów dokumentalnych