Wnuczka Raguela - fragment książki Krzysztofa Koehlera

„Wróciła do tej samej nocy, kiedy on wyjechał, a ona godziny spędziła przed obrazem Najświętszej Panienki, bijąc prawie głową o podłogę i żebrząc o litość. Ale nie została wysłuchana, w inną raczej przyszłość popychał ją wyrok Wiecznie Miłującego Ojca". Fragment powieści, która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa M.

Publikacja: 19.09.2014 02:16

Krzysztof Koehler „Wnuczka Raguela" Wydawnictwo M, 2014

Krzysztof Koehler „Wnuczka Raguela" Wydawnictwo M, 2014

Foto: Plus Minus

Red

Jeszcze kilka dni deszczy. Światła na cmentarzu. Wychodził z miasteczka, mając rozświetlony cmentarz po lewej ręce. Szedł wzdłuż kamiennego muru sięgającego do jego piersi. Kamienie połączone zaprawą, zakończone daszkiem. Więc mógł spokojnie obserwować ruch ludzi wokół nagrobków. Zapalanie świeczek, zniczy. Wycieranie nagrobków. Stanie nad grobami. W grupkach, po kilka osób. Samochody parkujące wciąż i odjeżdżające, trzaskanie drzwi. Tłoczne wysiadanie z ciemnego wnętrza. Otwieranie parasoli. Otwieranie drzwi, wciskanie się do ciemnego wnętrza. Płaszcze, futra ociekające wodą, nasiąkłe wilgocią. Upychanie się. Zatrzaskiwanie drzwi. Zapuszczanie silników. Widział ich, wyobrażał sobie, jak jadą stłoczeni uliczkami miasteczka, znowu gramolą się na zewnątrz. Pewnie otrzepują, strząsają z butów cmentarne błoto. W chaosie rozmów. Rozgwarze, cieple domów, zasiadają za stołem. Wyobrażał sobie chorobliwie ich postaci przy zastawionych stołach. Facetów nalewających wódkę do kieliszków. Wszystko to jakieś wyraźne, za wyraźne, za blisko przed jego oczami.

Od cmentarza, rozświetlonego blaskiem zniczy, biło ciepło. Ciemny, stearynowy dym. Zapach i ciepło – jak żywego zwierzęcia leżącego w ciemności. Jakiegoś łagodnego przeżuwacza leżącego na boku, emanującego stearynowym zapachem i spokojnym ciepłem żywego stworzenia.

Kiedy mur się skończył, wyszedł na otwartą przestrzeń. Wszystko się nagle urwało. Przed nim, wszędzie – ciemność. Absolutna. Zalana wodą lejąca się z czerni, która unosiła się nad nim. Przed nim. Za nim. Żadnych świateł. Czerń. Czuł za plecami już to ciepło cmentarza. Zapach stearyny. Coś jeszcze znanego, jak wspomnienia z dawnych czasów.

Postanowił jakoś, że będzie schodził łagodnie opadającym terenem, wszystko jedno, czy będzie tam jakaś droga, czy jej nie będzie. Kaszlał. Wydmuchiwał katar wprost na ziemię, przytrzymując palcami dziurki od nosa. Szedł namokniętymi polami, z każdym krokiem dźwigając na buciorach więcej ziemi. Tak dotarł do krzaków, potem do rzeczki. Płynęła, rachitycznie meandrując wzdłuż wierzb, bezlistnych topoli, osik. Chwilami rozlewała się szeroko, tworząc tęczujące błoto. Chłopak, nie zmieniając kierunku marszu, z jakimś stanowczym uporem, który kazał mu nic nie zmieniać, wszedł w jej nurt. Zimny. Ale chyba nie zimniejszy niż woda lejąca się z nieba. Potem wdrapał się na drugi, bardziej stromy brzeg. Wbijał się palcami w ziemię, nadrzeczne chaszcze, walcząc o to, by nie wpaść na powrót do wody. A potem, kiedy już wyszarpał się na zewnątrz, po stromiźnie, na drugim brzegu, by nie skręcić, nie zboczyć z trasy, którą miał przed sobą, przed wiekami jeszcze, miał takie chorobliwe przeświadczenie, że jego droga była ustalona na długo przed tym, jak pojawił się na świecie. W głowie pulsował mu jakiś strzęp melodii, fragment refrenu. Skądś tę melodię, którą śpiewał w nim wysoki dziecięcy głosik, znał. Dobra stara, marszowa, wesoła piosenka. Wyszedł na górę. Szedł ciągle na wprost, aż natrafił na ukryte w środku chaszczy ruiny domu. Wszedł do środka; zawalony dach, wybite okna, usiane szkłem i gruzem to, co kiedyś pewnie było podłogą. Ale tak samo schody do piwniczki. Zszedł po nich. W kącie stare szmaty. Wygnał z nich jakieś zwierzę. Właściwie nie zwrócił na nie uwagi. Po prostu zwierzę, po jego wejściu i wyszarpaniu szmat zerwało się z miejsca, udostępniając mu ślad po swoim cieple. Trząsł się z zimna. Dygotał. Wydawało mu się, że jest w jakiejś strasznie długim korytarzu, którego nie może przejść. Idzie i idzie, a wciąż końca nie widać. Ale idzie. Ciągle idzie. Najważniejsze, i to dawało mu wielką satysfakcję, że idzie, nie zatrzymuje się. Wciąż przed siebie.

* * *

Rankiem obudził go głośny śpiew ptaków. Pierwszym, na co natrafiło jego spojrzenie, był pies, który siedział kilka metrów od niego. Pies wpatrywał się w człowieka. Jak figurka. Nie poruszał się. Chłopak zbudził poranek serią kaszlu. Jakby się dusił. Kaszlał tak długo, aż zrobiło mu się niedobrze. Ale psa nie spłoszył. Usiłował coś do niego powiedzieć, ale spierzchnięte usta nie bardzo mogły wydobyć z siebie jakieś słowo. Powoli zwlekł się z miejsca, gdzie leżał przywalony szmatami. W ciele płonął ogień. Miał wrażenie, że cała jego skóra pokryta jest tysiącem małych żyjątek, które piją z niego krew. Zapchlony pies i zawszony człowiek. Braterstwo krwi. Wygramolił się na zewnątrz.

Rześki poranek. Po deszczach – mgły, ale poczucie, że wyżej jest słońce, które może będzie miało na tyle siły, by unieść białą zasłonę.

Ruszył przed siebie.

Noga za nogą. Ciężko, niezdarnie.

Aż dotarł do torów.

I to byłoby wszystko.

Tu postanowił zaczekać. Poczekać, co będzie dalej.

* * *

A wokół niego mgły, jak strzępki waty, powoli unosiły się w górę. Nie naraz, raczej jakby ktoś rozkładał je jak watę cukrową i unosił lub rozplątywał w powietrzu.

Potem usłyszał pociąg. Siedział na jednej z szyn. Ale uznał, że wystarczy. Uznał, że nie będzie się ruszać. Opuścił głowę i siedział jak pozbawiona życia ludzka kukła: worek na śmieci, który ktoś zostawił na torach.

Przed nasypem pies, który usłyszawszy odgłos pociągu, zastrzygł uszami i kilka razy spojrzał w stronę hałasu. Raz. Po chwili drugi. Zerwał się z miejsca. Zrobił dwa małe kółka, po czym usiadł znowu.

Chłopak słyszał pociąg, ale nie zmieniał pozycji. Może tylko niżej opuścił głowę. Bardziej wbił ją w ramiona.

Kiedy pociąg był już niedaleko, pies zerwał się i ze szczekaniem pobiegł na jego spotkanie. Lokomotywa ciągnęła wolno długi skład wagonów. Maszynista zauważył psa, który kilkakrotnie przed czołem lokomotywy przebiegł przez tory. Mgła gęstniała, po czym rozjaśniała się znów. Kiedy pies już nieustannie biegł koło lokomotywy, podskakując i naszczekując, maszynista zaczął hamować. Najpierw zwolnił, ale kiedy zauważył coś ciemnego na torach przed sobą, jakiś rodzaj ciemnej bryły w białej wacie, która właśnie rozrzedziła się na tyle, by można to było dostrzec, zacisnął hamulec do oporu. Pociąg toczył się wolno w stronę przeszkody, wydając głośne gwizdy, piski i trzaski. Jak jakiś prehistoryczny wąż zbliżał się mimo hamowania do przeszkody, która – ku przestrachowi maszynisty – zaczęła stopniowo nabierać kształtów siedzącego człowieka: górki burych szmat zagradzających drogę lokomotywie i wagonom.

Maszyna zatrzymała się kilkadziesiąt centymetrów przed chłopakiem.

Kolejarz wyskoczył z lokomotywy i podbiegł do niego. Wydawało mu się, że postać na torach śpi.

– Już dobrze, obudź się, człowieku – powiedział.

Chłopak podniósł rozpaloną gorączką twarz.

– Co?

– Już dobrze!

Pomógł mu się podnieść. Sprowadził go z nasypu.

Posadził na ziemi. Chłopak wydawał mu się nieprzytomny.

– Podziękuj mu – powiedział.

– Co? Komu? – zapytał chłopak.

– Psu. Podziękuj.

Chłopak chyba spał z głową opuszczoną na piersi.

* * *

Ocknął się za jakiś czas. Obudził go własny kaszel. Wzdłuż toru szli jacyś ludzie. Kobieta i mężczyzna.

– Jest tu! – usłyszał głos mężczyzny.

Podeszli do niego. Wzięli go pod ramiona i zawrócili we trójkę, skąd przyszli. Pies szedł za nimi w bezpiecznej odległości, w każdej chwili gotowy do ucieczki, gdyby komuś przyszło do głowy sięgnąć po kamień.

Dotarli do budynku dróżnika. Niewielki domek z wypielęgnowanym ogródkiem.

Zniknęli we wnętrzu. Za chwilę jednak drzwi się otworzyły i ludzka ręka wystawiła na zewnątrz miskę z jadłem, po czym drzwi się zamknęły. Pies nie od razu rzucił się na jedzenie. Zataczał coraz mniejsze kółka, trwożliwie rozglądając się na boki. Węsząc. Wreszcie dopadł miski. Ale jadł niespokojnie. Kilka kęsów, odskok od drzwi. Rozglądanie się. Węszenie. Nie dać się zaskoczyć z pyskiem w misie.

Kiedy zjadł wszystko, powędrował pod płot. Położył się przy otwartej furtce, długo i dokładnie oblizując wąsy i pyszczek. Potem położył łeb na przednich łapach. Powieki opadały mu na oczy, ale najlżejszy szelest, szum, odgłos podrywał je znowu. Powtarzało się to kilkanaście razy. Aż wreszcie pies zasnął głębszym snem.

* * *

Biegła bez przerwy aż do dworca kolejowego. Biegła i płakała. A gdyby mogła, krzyczałaby na całe gardło, ale biegła, jak mogła najszybciej. Pędziła jak rozpędzona powodziowa woda; jak wiatr w górach. Ulicami, chodnikami. Przecinała skrzyżowania, nie zatrzymując się ani nie patrząc, czy coś nadjeżdża czy nie. Po prostu biegła. Kilka razy pisk hamulców. Jakieś wrzaski za nią.

Zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy znalazła się na dworcu: niewielka, raczej nowoczesna hala. Chyba dwie kasy otwarte. Przed nimi ogonki ludzi. Jakiś kiosk z gazetami i artykułami spożywczymi do podróży. Wielkie okna, prawie od sufitu do podłogi. Korytarz prowadzący do peronów zaraz naprzeciwko ciężkich, szklanych drzwi. Zatrzymała się nagle, kiedy tylko wbiegła do środka. Stała przed elektroniczną tablicą z godzinami odjazdów pociągów, która wisiała nad korytarzem wiodącym do peronów. Może wyglądała dla kogoś postronnego jak osoba, która biegła na pociąg, a teraz zawzięcie studiuje rozkład jazdy. Ale dla niej to, co sobie mógł pomyśleć ktoś postronny, nie miało najmniejszego znaczenia. Stała i patrzyła po prostu na rozkład jazdy, dysząc po biegu. Potem ruszyła przed siebie. Wyszła na pierwszy lepszy peron, stał przy nim pociąg. Wsiadła do wagonu, znalazła miejsce w przedziale. Wybrała wolne przy drzwiach. Zdjęła kurtkę. Siadła. Wsunęła głowę pod kurtkę. Zacisnęła oczy.

Usiłowała zasnąć, ale wciąż zalewały ją kaskady obrazów. I większość z nich powodowała łzy. Zalewała się łzami zakryta kurtką. Chciała płakać cicho, ale głośno szlochała. Zalewała się łzami. Rozkaszlała. Nos ucierała ręką, którą potem wycierała od środka kurtki.

Pasażerowie siedzący koło niej – starszy mężczyzna, dwie kobiety i jakiś chłopak wyglądający na studenta podróżującego z rodzinnego domu do miasta, gdzie młodzież jeździła stąd na studia – czujnie popatrywali na dziewczynę. Kobiety toczyły swój dialog nie wiadomo o czym, zerkając z ciekawością w jej stronę, mężczyzna, do tej pory zajęty lekturą, w rozproszeniu raz po raz podnosił głowę znad książki, student wyszedł na korytarz i komuś, z kim rozmawiał, właśnie kiedy weszła dziewczyna, opowiadał o niej.

Po jakimś czasie nieprzerwanego płaczu i ich ciekawości do przedziału wkroczył konduktor. Dziewczyna początkowo nie wiedziała, o co mu chodzi. Ale potem wszystko potoczyło się normalną koleją: brak biletu, brak pieniędzy, pytanie o dokumenty. Dziewczyna odpowiadała na wszystko szczerze i jednoznacznie. Na pytanie o adres odpowiedziała, że nigdzie nie mieszka, nie ma adresu, że wie, że nie powinna jechać koleją, bo nie ma pieniędzy, ale po prostu wsiadła, do czego się dało, by wyjechać.

– Ja za panią zapłacę – wtrącił się mężczyzna, przy chyba niezbyt przychylnych temu pomysłowi mruknięciach kobiet.

– A dokąd pani jedzie? – zapytał konduktor.

Tu znowu pojawił się problem, bo dziewczyna nie wiedziała, co ma powiedzieć.

– Dokąd pani chce jechać? – dopytywał się ofiarodawca.

– Wszystko mi jedno. Mogę wysiąść na najbliższej stacji.

– A jaka jest najbliższa stacja?

Konduktor wymienił nazwę.

Mężczyzna walczył z czymś w sobie.

– To niech pan da jeden bilet do... – i wymienił inną nazwę.

Potem się uspokoiła. Płacz przekształcił się w jakiś rodzaj wewnętrznego otępienia. Już nie miała głowy zasłoniętej kurtką. W przedziale było ciepło. Czuła, że się poci. Student otworzył drzwi na korytarz. Kobiety za jakiś czas przeniosły się do innego przedziału. Potem student wysiadł. W przedziale zostali tylko we dwoje. Jacyś inni pasażerowie kilkakrotnie próbowali wejść do środka, ale zapach bezdomności albo ich zatrzymywał w drzwiach, albo szybko podrywał z miejsca. Dziewczyna spała. Zapadła w jakiś rodzaj czarnego letargu. Jakby straciła przytomność. Dobrze jej było w tym stanie. Gdyby mogła na to spojrzeć z boku, pewnie błogosławiłaby ten sen; ale też pewnie już nawet w czasie jego trwania lękałaby się chwili powrotu świadomości. Wytchnienie w czeluści.

Obudził ją mężczyzna. Zbierał się do wyjścia. Szturchał ją w ramię.

– To pani stacja. Trzeba wysiadać.

Przebudzenie jak bolesna rana. Świadomość nie przyszła od razu. Opóźniła swoje przeklęte przyjście o kilkanaście sekund. Kiedy uroczyście zstąpiła w jej ciało, zapiekła jak chlaśnięcie nożem. Znowu łzy w oczach. Palące. Pamięć.

Ale bez słowa zaczęła się zbierać.

Wyszli razem z budynku stacji. On, ona za nim. Szła jak bezwolny automat. Nie wiedziała, gdzie jest, nie wiedziała, po co tu jest. Jakby on przejął klucze dowodzenia.

Ale czy tego chciał?

Stanęli przed budynkiem dworca.

Mężczyzna:

– No, pożegnam się.

Dziewczyna stała przed nim z wzrokiem wbitym w ziemię. Skołtunione włosy. Zgarbione plecy.

– No, będę szedł. Poradzi sobie pani?

Dziewczyna nawet nie zareagowała. Stała przed nim po prostu jak jakiś otępiały pomnik rezygnacji.

– Nie mogę pani zabrać do domu – powiedział.

A powiedziawszy, zaraz pożałował, że to zrobił.

Dziewczyna stała przed nim, nie poruszając się. Głowę miała opuszczoną, spojrzenie wbite w ziemię.

Jeszcze podeszli do baru koło dworca. Kupił jej obiad. Kupił flaszkę z wodą. Zostawił pieniądze.

– Ma pani, na trochę wystarczy.

Gorączkowo się zastanawiał, co robić, ale nie miał pomysłu. Wściekły na siebie.

Sam kupił sobie herbatę i siedział naprzeciwko niej, patrząc, jak mechanicznie zmiata z talerza zupę i potem drugie danie.

Dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Przypomniał sobie jej burkliwe odpowiedzi konduktorowi. – No, idę już... Niech pani...

Wstał i wyszedł. Zatrzymał się na zewnątrz, patrząc przez szybę na dziewczynę przy stole. Jakby nie zauważyła nawet jego nieobecności. Siedziała, grzebiąc widelcem w talerzu. Zasłonięta tym czymś, czym była spowita.

* * *

Opowiedział o wszystkim żonie. Leżeli razem w łóżku wieczorem tego dnia. Opowiadał po kolei wszystko. Aż do tego momentu, kiedy ją zostawił.

Żona bez słowa wstała i zaczęła się ubierać.

– Co robisz? – zapytał.

– Zbieraj się. Jedziemy po nią. Jak ty mogłeś ją zostawić?

– Ale myślałem...

– Za dużo myślisz.

– Ale gdzie ty chcesz jechać?

– Na dworzec. Może tam jest jeszcze!

– No ale po co?

Nie odpowiedziała. Zła.

W samochodzie, kiedy jechali na dworzec, usłyszał ciąg dalszy.

– Co ty wyrabiasz w ogóle?! Samarytanin na pół gwizdka!

Śladu po niej na dworcu. Zwiedzili wszystkie dworcowe dziury. Pytali kasjerów, sokistów. Nikt jej nie widział.

Wsiedli do auta. Ruszyli do domu. W drodze powrotnej usłyszał jeszcze trochę.

– Gdybyś umiał być bardziej ludzki! Delikatny! Jak mogłeś!

Nic nie odpowiadał. Miała rację. Nie żeby jakoś specjalnie przypominała ich jedynaczkę. Nawet nie była w podobnym wieku, chyba jednak trochę starsza. Ale przecież pewnie jakoś to się podobnie odbywało. Jakby grał jakąś rolę, którą mu ktoś podsunął. Od pierwszej chwili tak czuł. Kiedy za ten bilet zapłacił. Kiedy podał swoje miasto jako jej punkt docelowy. Punkt, z którego ich dziecko wyruszyło gdzieś w świat. I nie wróciło. Żadnego śladu, znaku. Nic. Jakby pod ziemię się zapadło.

* * *

Dziewczynę właściwie jednoznacznie wyrzucono z baru. Kelner poczekał, aż zje, kilkakrotnie ją mijał, zerkając w jej stronę. Siedziała ze wzrokiem wbitym w talerz, przed nią, koło talerza, pieniądze, które zostawił mężczyzna. Za kolejnym podejściem kelner zbliżył się do niej.

– Będzie trzydzieści pięć złotych.

Dziewczyna sięgnęła do banknotów, podała mu pięćdziesięciozłotówkę. Wydał jej zaokrągloną resztę, zerkając w stronę kasy, za którą siedziała szefowa. Stanął do niej tyłem, zasłaniając przed nią nieoczekiwaną transakcję. Na wszelki wypadek zamaszystym ruchem, jakby ścierał obrus przed dziewczyną.

Nagle pochylił się nad nią.

– Wypierdalaj stąd, ale to już! – syknął jej do ucha. – Wypierdalaj, wywłoko!

Dziewczyna posłusznie wstała, sięgając po pieniądze, ale uprzedził ją.

Zasłonił pieniądze ręką i przyciągnął je do siebie.

– Wypierdalaj, bo zadzwonię po policję!

Wyszła na zewnątrz.

Dzień się kończył. Jesienna ciemność opadała na miasto, gęstniejąc z każdą chwilą. Stała na niewielkim placyku przed dworcem. Po lewej ręce miała czerwony budynek poczty. Po prawej rząd jakichś pawilonów. Na ulicy przed nią zaparkowane ukosem przy krawężniku samochody. Szyny tramwajowe. Schody wiodące do wejścia na dworzec. Wokół niespieszny ruch przechodniów. Stała jakiś czas. Zajrzała nawet do wnętrza baru, próbując wypatrzyć kelnera, ale nie widziała go. Wróciła na dworzec. Niewielka, oświetlona jarzeniówkami hala. Naprzeciwko wejścia do dworca schody na perony. W połowie schodów toaleta. Próbowała do niej wejść, ale usłyszała pytanie o pieniądze. Cofnęła się. Chciało się jej sikać. Wyszła na peron. Właśnie zapowiadano pociąg. Kiedy piszcząc, zahamował, wsiadła do środka. Szybko podeszła do toalety. Była zajęta. Ruszyła korytarzem do następnej. Szła, zaglądając do oświetlonych przedziałów. Pociąg był solidnie zatłoczony. Ruszał już z dworca, kiedy zamknęła za sobą drzwi do toalety.

* * *

A tamci?

Tamci wrócili do domu. Trochę posiedzieli przy stole w kuchni. Napili się herbaty, ale żadne z nich nie odważyło się odezwać. Każde osobno pogrążone w tym ciężkim strapieniu, które ich owładnęło już jakiś czas temu, a które zostało przywołane i odnowione tymi dworcowymi poszukiwaniami. On wrócił do tej nocy sprzed kilku miesięcy, gdy najpierw tu, a potem na dworcu w stolicy poszukiwał śladów po swojej latorośli; biegał, wypytywał, rozglądał się; mając, tak to sobie wyobrażał, takie same uczucia jak ten, kto widzi porwane bystrym nurtem wzburzonej wody ukochane dziecię i rzuca mu z brzegu koło ratunkowe, ale rzuca za słabo albo za daleko, więc dziecię do niego nie sięga i na zawsze zostaje uniesione szarym pędem; jeszcze widzi przez moment przerażone spojrzenie, pobladłą twarz, a potem już nic.

Ona wróciła do tej samej nocy, kiedy on wyjechał, a ona godziny spędziła przed obrazem Najświętszej Panienki, bijąc prawie głową o podłogę i żebrząc o litość. Ale nie została wysłuchana, w inną raczej przyszłość popychał ją wyrok Wiecznie Miłującego Ojca, który w niebie zarządza ludzkim losem ku chwale swojej i rodzaju ludzkiego.

Siedzieli tak przy dwu końcach stołu, popijając herbatę, każde w ostępach swojej samotności; jakby przez moment rozjaśniła się zasłona; jakby cień światła przemknął między nimi.

– Musimy ją znaleźć – odezwała się w końcu kobieta.

– Też to sobie pomyślałem – powiedział mężczyzna.

– Może damy ogłoszenia w gazetach.

– I pójdziemy na policję.

– Trzeba uaktualnić zdjęcie.

Zabrali się do planowania. A potem położyli się do łóżka. Kobieta przysunęła się do męża. Mężczyzna objął żonę. Leżeli policzek przy policzku, oczekując świtu.

Krzysztof Koehler „Wnuczka Raguela" Wydawnictwo M, 2014

Autor jest poetą, eseistą, krytykiem literackim, kierownikiem Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. W latach 2006–2011 był dyrektorem kanału TVP Kultura. Jest autorem tomików poezji: „Partyzant prawdy", „Na końcu wielkiego pola", „Trzecia część". Opracował antologię poezji sarmackiej „Słuchaj mię, Sauromatha". Jest współautorem kilku filmów dokumentalnych

Jeszcze kilka dni deszczy. Światła na cmentarzu. Wychodził z miasteczka, mając rozświetlony cmentarz po lewej ręce. Szedł wzdłuż kamiennego muru sięgającego do jego piersi. Kamienie połączone zaprawą, zakończone daszkiem. Więc mógł spokojnie obserwować ruch ludzi wokół nagrobków. Zapalanie świeczek, zniczy. Wycieranie nagrobków. Stanie nad grobami. W grupkach, po kilka osób. Samochody parkujące wciąż i odjeżdżające, trzaskanie drzwi. Tłoczne wysiadanie z ciemnego wnętrza. Otwieranie parasoli. Otwieranie drzwi, wciskanie się do ciemnego wnętrza. Płaszcze, futra ociekające wodą, nasiąkłe wilgocią. Upychanie się. Zatrzaskiwanie drzwi. Zapuszczanie silników. Widział ich, wyobrażał sobie, jak jadą stłoczeni uliczkami miasteczka, znowu gramolą się na zewnątrz. Pewnie otrzepują, strząsają z butów cmentarne błoto. W chaosie rozmów. Rozgwarze, cieple domów, zasiadają za stołem. Wyobrażał sobie chorobliwie ich postaci przy zastawionych stołach. Facetów nalewających wódkę do kieliszków. Wszystko to jakieś wyraźne, za wyraźne, za blisko przed jego oczami.

Od cmentarza, rozświetlonego blaskiem zniczy, biło ciepło. Ciemny, stearynowy dym. Zapach i ciepło – jak żywego zwierzęcia leżącego w ciemności. Jakiegoś łagodnego przeżuwacza leżącego na boku, emanującego stearynowym zapachem i spokojnym ciepłem żywego stworzenia.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy