Rzeczywiście, w latach 20. i 30. większość paryskich szwaczek i krawcowych pochodziło z naszych terenów. Rosjanki uciekały przed rewolucją październikową, była też polska emigracja ekonomiczna. Oczywiście, historię mody ogląda się od góry, ale gdybyśmy spojrzeli na dół, to budowały ją w większości wschodnioeuropejskie umiejętności szycia, krojenia. A estetyka mody zawiera się nie tylko w boskim dotknięciu projektanta, ale również w umiejętnościach, estetyce i wrażliwości osób, które jego myśl wprowadzały w życie.
Robert Kupisz chciał w swoich koszulkach z orzełkiem zmienić sposób postrzegania polskiego symbolu. Udało mu się?
Sądzę, że tak. Zdarza się czasem w życiu projektanta taki szczęśliwy moment, gdy wyczuwa trend przed... trendem. I zanim pojawiła się moda na symbole narodowe, zanim zaangażowano je w przemysł ubraniowy i wykorzystano politycznie, on zrobił to w modzie. Ta kolekcja z koszulkami była sukcesem, ale modzie szybko ten trend został zabrany. Przechwycił go przemysł odzieży patriotycznej. Pokazuje to sukces marki Red is Bad, która produkuje tę odzież z dużym zaangażowaniem politycznym. Jest to odzież z założenia prawicowa, antylewacka. Tego znaczenia w kolekcji Roberta nie było.
Jak modowe kody się zmieniają? Czerń dzisiaj to już nie tylko żałoba – wpłynęły na to subkultury?
Nie wiem, jak jest z czernią, bo to też znak elegancji. Wróćmy znów do Paryża. Na Fashion Weeku, jeśli nie jest się azjatyckim blogerem o zasięgu kilkuset tysięcy followersów, nie wypada się pojawić w niczym innym niż w czerni. Biała, mieszczańska publiczność jest zawsze ubrana na czarno. I moda paryska czy japońska też jest bardzo często czarna. A z kolei czerń na pogrzebie w Polsce jest umowna. Bywa szarością, wypraniem kolorów i brakiem intensywności. Czerń surowa jest zarezerwowana dla najbliższych żałobników. A zresztą żałoba ma niewiele wspólnego z modą, chyba że to pogrzeb projektanta Alexandra McQueena. To przekroczenie kodu kulturowego widzę gdzie indziej. Ono odnosi się do zasłaniania i odsłaniania ciała. Mam na myśli to, co jest dopuszczalne i niedopuszczalne, prywatne i publiczne. W ubraniu toczy się spór między kulturą dionizyjską a apollińską.
I co zdefiniuje kończącą się w następnym roku dekadę?
Dowiemy się tego po czasie, gdy zobaczymy, które ze zdjęć będą zapamiętane. Ale myślę, że silnym elementem ostatniej dekady jest obuwie sportowe, tzw. sneakersy. Trzeba by się było zastanowić, dlaczego stały się symbolem dzisiejszych czasów i mody, bo są wszędzie. Na pewno mają one charakter fetyszu, który zastępował spełnienie marzeń o bogactwie. To zapewne bierze się z amerykańskiej kultury hiphopowej. Raperzy okradali sklepy, by mieć te buty. Pełnią wtedy one właśnie tę funkcję, którą spełnia moda: pokazują, że ci kolesie nie są frajerami, trzeba się z nimi liczyć. W amerykańskim rapie siła rapera polegała na ostentacyjnym ubraniu: bogatym, kolorowym i odważnym. Jest tam też mit gangsterski. A siła polskiego rapera polega na tym, że jest ubrany w bluzę z kapturem i zaszywa się gdzieś w szarości blokowiska. Zwróciłem na to uwagę, kiedy zaproszono mnie na debatę na temat ubioru w hip-hopie. Oglądaliśmy film na temat Bronksu, po czym usiadłem na spotkaniu z polskimi raperami i wszyscy byli ubrani dużo skromniej niż na filmie. Nawet ci, którzy mają własne marki modowe – bardzo dużą część hiphopowego przemysłu.
A wracając do obuwia sportowego?
W ostatnich latach w modzie króluje tzw. sportowa elegancja. Dziesięć lat temu jeden z antwerpskiej szóstki – Dirk Bikkembergs – uporządkował swój mediolański butik według koncepcji „sport couture” , czyli połączenia krawiectwa ze sportowym krojem.
Czyli mamy czasy odchodzenia od elegancji?
Lub inaczej: redefiniowania elegancji. Może być ona oparta o tkaniny i kroje sportowe, a nawet sugestię sportową w stroju. Wiąże się to ze skłonnością do kreowania ciała pod wpływem sportu. Kiedyś elegancja oznaczała dobrze skrojony garnitur, który jednak to ciało ukrywał. Bo było ono uformowane pod garniturem. Sportowy strój eksponuje ciało, współgra z jego kształtem. I on dzisiaj jest uznawany za elegancki. Nie jest przeciwny elegancji, a jeszcze niedawno był.
Ale czy ta potrzeba elegancji trochę w nas się nie zatarła?
Pod wpływem mody elegancja rozwiodła się z oficjalnym umundurowaniem. Kiedyś były to tylko suknia i garnitur. Dzisiaj na tę potrzebę odpowiadają inne formy. Myślę, że to przez rozpowszechnienie się mody.
W naszym kręgu kulturowym wszyscy ubieramy się dziś bardzo podobnie. To za sprawą sieciówek?
Nie jest to tak jednoznaczne. Moda jest zbudowana z trendów, także sezonowych. Pewien typ sylwetki i ubrań staje się dominujący w danym czasie i upodabniamy się do siebie, jesteśmy „współcześni”. I choć trendy mogą być zabiegiem marketingowym, to jednak mówią coś o czasach, w jakich żyjemy. Tak jak patrząc na budynek, wiemy mniej więcej, z jakich czasów pochodzi. Natomiast trendy opierają się stylowi, który jest od nich dłuższy. Obecnie moda nieustannie poszerza spektrum możliwości danego stylu. 50 lat temu było dużo mniejsze spektrum ubrań, które się w danym stylu mieściły. A istotą sieciówki jest właśnie rozciąganie go: ogromna oferta towarowa, ogromna liczba możliwości wyboru. Z jednej strony się do siebie upodabniamy, a z drugiej tak duża różnorodność pozwala nam się od siebie różnić. Różnić coraz bardziej, bo nowe rzeczy w sieciówce mogą być dowieszane co dwa tygodnie.
Pytanie, po co nam ten modowy pęd.
I tu dochodzi do kwestii świadomości. Jeśli zmierza pani do tego, że konsumpcję należy ukrócić, np. ze względów ekologicznych, to jest to właśnie wyraz dzisiejszej świadomości. Jeszcze 15 lat czy 20 lat temu czytałem w gazecie rozmowę z wykształconą, inteligentką matką, która mówiła, że sieciówka jest bardzo wygodna, bo co sezon można ubrać siebie, męża i dzieci na nowo, za niewielkie pieniądze. Wtedy uchodziło to za wyraz nowoczesności. Dziś mamy inne podejście. Stylista najmłodszego pokolenia, pracujący dla „Vogue’a”, mówi mi, że ubrania dla siebie kupuje tylko w second- -handach. Tylko czy np. w Białymstoku podejście jest podobne?
Ale niezależnie od względów ekologicznych wracamy do potężnych marek. Nasz współczesny strój definiuje właśnie marka, choć ze szwalnią w Azji.
Oczywiście, bo marki mody uznawane za luksusowe są w rękach najbogatszych ludzi na świecie. Właścicielami są ci sami ludzie, którzy są właścicielami marek perfum, samochodów, alkoholi. A jednocześnie te wszystkie negatywne skutki neoliberalizmu, o których czytamy w „Plusie Minusie”, widać też w modzie: tania siła robocza, spalanie niesprzedanych nadwyżek ubrań itd.
Czyli łódzkie zagłębie odzieżowe w takich warunkach ekonomicznych po prostu nie miało szans przetrwać?
Na to wygląda. Choć widać już pewien trend przenoszenia produkcji z powrotem do Europy. Francuzi zaczynają w tym celu restaurować nawet pofabryczne budynki. Ale czy to się uda w modzie? Trudno powiedzieć. Nie jestem też pewien, czy w modzie chodzi o to, by kupić polskie ubrania zaprojektowane i wyprodukowane w Polsce. Moda jest przecież sprzężona z popkulturą, najsilniej zglobalizowaną. Czy przypadkiem nie chcemy wyglądać jak bohaterowie seriali Netfliksa albo jak Beyoncé? Kod kulturowy w przypadku mody jest szerszy, moim zdaniem nie mieści się w narodowych granicach. Za to przyzwyczajenia zakupowe w różnych krajach to już inna historia. Ich odkryciem zajmuje się marketing.
rozmawiała Marzena Tarkowska