Współczesną telewizję odrzuca pan w całości?
Właściwie to lubię tylko jeden program, trafiłem na niego przypadkiem. Nazywa się „Gogglebox. Przed telewizorem" i polega na tym, że obserwujemy, jak różni ludzie – jakiś mięśniak, dwóch gejów, kobieta z synem – oglądają telewizję i komentują to, co widzą. Zapewniam pana, że z jednego odcinka tego programu dowie się pan o współczesnej Polsce więcej niż ze stu artykułów w gazecie.
Rzeczywiście, wygląda na to, że telewizja sporo się zmieniła od czasów pańskich początków. Jak wspomina je pan z dzisiejszej perspektywy?
Bardzo romantycznie, i to nie tylko dlatego, że początkowo prawie wszystkie programy szły na żywo. Inaczej niż w Anglii, gdzie w telewizji wszystko było dopięte na ostatni guzik i odbywało się zgodnie ze ściśle określonymi wytycznymi, w Polsce miałeś poczucie, że robisz, co chcesz. Program miał trwać dwadzieścia minut, ale wyszedł ci na czterdzieści? Nie ma problemu, będzie trwał czterdzieści. Niestety, ta idylla szybko się skończyła, u nas również pojawiły się rygory, a – inaczej niż w Anglii – ich przestrzeganie nadzorowali kretyni, którzy tylko ograniczali naszą inwencję. Zawsze mówiłem, że szef jest po to, żeby oddzielić ziarno od plew, a u nas, jak dawałeś materiał, szef wyrzucał ziarno, a brał plewy.
Nawet w takich warunkach udało się panu jednak odnieść wielkie sukcesy. Zaskakuje pana nieprzemijająca do dziś popularność „Czterdziestolatka"?
Na pewno bardzo cieszy, ale nie mogę powiedzieć, żeby zaskakiwała. To jest serial wielowarstwowy, który można oglądać najpierw dla zwykłego śledzenia fabuły, a potem do niego wrócić i zobaczyć, w jaki sposób ukazuje różne kryzysy i dylematy życiowe, które dotykają każdego z nas.
Czy to prawda, że niewiele brakowało, a zrealizowałby pan współczesną kontynuację serialu?
Miałem już gotowy scenariusz, w którym bohaterowie zapisują się na uniwersytet trzeciego wieku. Żałuję, że ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo wydawało mi się, że to zabawny pomysł, a teraz nie będzie już do niego powrotu, bo nie ma z nami ani Andrzeja Kopiczyńskiego, ani Romana Kłosowskiego.
Pierwszy „Czterdziestolatek" zyskał tak wielką popularność również dlatego, że władze komunistyczne zbytnio nie protestowały przeciw niemu. Co innego, jeśli chodzi o pański wcześniejszy kultowy serial – „Wojna domowa" (1965–1966).
Komuniści czepiali się, że nie było w nim partii, organizacji młodzieżowych, świąt państwowych, tylko prywatne problemy. Ale to jeszcze nic. Prawdziwie w kość cenzura dała mi później, przy okazji filmu „Noc poślubna w biały dzień" (1982). Bohdan Poręba podczas kolaudacji grzmiał, że takich świństw to on nie widział nawet w Paryżu.
Czemu tak się na pana uwziął?
A kto go tam wie. Poręba był postacią nie z tej ziemi. Byliśmy razem na roku w łódzkiej Filmówce i już wtedy zwrócił moją uwagę. Niesamowicie śmieszyło mnie to, że miał w dowodzie osobistym napisane: „Zawód: recytator".
Problemy z cenzurą miał pan także przy filmie „Przeprowadzka" (1972), który trafił na półkę aż na dziesięć lat.
Ze strony komunistów było to oczywiście świństwo, ale po części rozumiem, czemu mi je zrobiono. Cenzorzy trafnie odczytali wymowę filmu, który wyrósł z protestu przeciwko przekonaniu, że konsumpcjonizm i posiadanie zrobią z ciebie szczęśliwego człowieka. No a jeśli ktoś atakował ten sposób myślenia, automatycznie atakował Gierka i gierkowską wizję Polski. Gdy w końcu dopuszczono film na ekrany, zrobiono to w najgorszym możliwym momencie. Trwał stan wojenny, na półkach był tylko ocet, a ludzie mieli oglądać film o krytyce konsumpcjonizmu... Nic dziwnego, że skończyło się klapą.
Krytyka konsumpcjonizmu była chyba dla pana ważnym tematem. O tym samym opowiada przecież także „Dzięcioł" (1970).
Podoba się panu ten film?
Zupełnie serio: uważam, że jest najlepszy w pańskim dorobku.
No właśnie... Tymczasem krytycy filmowi zebrani na premierowym seansie podczas festiwalu w Łagowie zmieszali go z błotem. Nie mieściło im się wówczas w głowach, że film rozrywkowy może nieść za sobą jakieś przesłanie. Dziś myślę, że „Dzięcioł" przetrwał próbę czasu, wciąż podobają mi się w nim pewne smaczki, jak na przykład scena niekończącej się imprezy w mieszkaniu sąsiadów bohatera. Zresztą parę lat po „Dzięciole" pojawił się amerykański film „Dziesiątka" z Bo Derek, w którym jest identyczna scena. Powtarza się nawet motyw lunety, przez którą bohater Wiesława Gołasa podgląda w wolnych chwilach gołe sąsiadki.
Zaznaczony w „Dzięciole" wątek rozdźwięku między rzeczywistością a niemożliwymi do zrealizowania marzeniami stał się właściwie motywem przewodnim całej pańskiej twórczości.
To kwestia osobistego doświadczenia. Myślę zresztą, że wszyscy – niezależnie od obowiązującego ustroju – jesteśmy karmieni iluzją, zgodnie z którą rząd się o nas troszczy, ludzie są dla siebie mili, a instytucje działają bez zarzutu. Przekonywanie się na własnej skórze, że w praktyce jest zupełnie inaczej, czeka każdego z nas i zawsze ma w sobie aspekt tragikomiczny.
Wielokrotnie wspominał pan, że osobisty wymiar ma dla pana także film „Motylem jestem, czyli romans czterdziestolatka" (1976), w którym pokazuje pan kontrast pomiędzy nieefektowną codziennością a telewizyjnym spektaklem.
Show-biznes jest pełen absurdów. Nigdy nie zapomnę spotkania, o które zabiegał kiedyś redaktor programów telewizyjnych, chcący namówić mnie do współpracy przy jakimś projekcie. Przychodzę do jego gabinetu odstawiony i dobrze przygotowany, a on wypala: „Ja pana bardzo przepraszam, będę mówił nieskładnie, ale trzy noce nie spałem, bo montuję coś naprawdę ważnego!". W jednej chwili zrozumiałem, że nie jestem wystarczająco ważny i z naszego spotkania nic nie będzie, bo dyrektor przecież „montuje coś naprawdę ważnego". Wkrótce powtórzyłem tę scenę w filmie „Motylem jestem...", a Wojtek Pszoniak świetnie mi to wszystko zagrał. Jakiś czas później dowiedziałem się, że to, co redaktor montował wtedy przez trzy noce, to były urodziny Gierka.
Show-biznes to jednak nie tylko absurd, lecz także splendor, blichtr i pokusy.
Swego czasu bałem się, że się w tym wszystkim zatracę, ale na szczęście byłem tego bliski tylko raz w życiu. Chodziło o pewną striptizerkę...
Oho! Będzie ciekawie.
Jeden z pierwszych striptizów w Warszawie odbywał się w Sali Kongresowej. Wykonywała go stylizowana na Marlenę Dietrich, piękna blondwłosa dziewczyna, która najpierw odpalała długiego papierosa, a potem siadała na środku sali i powoli zaczynała się rozbierać. Począwszy od długich czarnych rękawiczek. Wrażenia były tak silne, że popełniłem, jak to się mówi, emocjonalną pomyłkę i zupełnie się w tej pani zadurzyłem. Chodziłem do Kongresowej co drugi dzień, wystawałem pod garderobą, na korytarzu byłem popychany przez kelnerów noszących z kuchni kotlety. Same upokorzenia, nic zresztą niewarte, bo ostatecznie zamieniliśmy z artystką, jak się okazało – Rosjanką, tylko parę słów i nigdy nie zdołaliśmy się do siebie zbliżyć. Pamiętam, że bardzo z tego powodu cierpiałem, ale w końcu mi przeszło. Minęło parę miesięcy, aż któregoś dnia wychodzę z domu i mijam obładowaną torbami, przygarbioną babuszkę, która dziwnie mi się przygląda, po czym krzyczy: „Dobroe utro, panie Jurek!". Okazało się, że to moja striptizerka – gdy zniknęły szminka, peruka, rzęsy na pół metra, zostały normalka, żyćko i siatka z ziemniakami. To była dla mnie najkrótsza lekcja tego, jak działa show-biznes.
Fragment książki Piotra Czerkawskiego „Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Tytuł pochodzi od redakcji.