Reklama

Verhofstadt autentycznie nie znosi Kaczyńskiego

Niechęć Guya Verhofstadta do Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego jest autentyczna. Dlaczego? Bo organicznie nie znosi nacjonalistów. A właśnie poglądy nacjonalistyczne przypisuje tym dwóm politykom.

Aktualizacja: 16.04.2016 23:03 Publikacja: 14.04.2016 13:58

Fot. Menelaos Myrillas

Fot. Menelaos Myrillas

Foto: SOOC/AFP

Korespondencja z Brukseli

Jedno jego wielkie marzenie już się spełniło: był przez dziewięć lat premierem Belgii. Drugie nie spełni się nigdy: nie zostanie przewodniczącym Komisji Europejskiej. Był bardzo blisko tego stanowiska jeszcze jako urzędujący szef belgijskiego rządu, ale wtedy sprzeciwił się ówczesny premier Wielkiej Brytanii Tony Blair.

Baby Thatcher

Dziś dla 63-letniego Verhofstadta szans już nie ma: stał się politykiem zbyt skrajnym dla rządzących dziś w Europie. Pozostała mu rola orędownika Stanów Zjednoczonych Europy, realizowana w błyskotliwych przemówieniach, w których krytykuje m.in polski rząd, i kolejnych publikowanych manifestach i książkach. No i produkcja wina w jego prywatnej posiadłości na granicy Toskanii z Umbrią.

– Odkąd pamiętam, chciałem być premierem Belgii – opowiada w rozmowie z „Plusem Minusem". Trzeba przyznać, że jak na swoje marzenie był bardzo niekoniunkturalny. Już jako student zaczął działać w młodzieżowej przybudówce Liberalnej Partii Flamandzkiej (PVV). Wiązanie się z liberałami nie dawało szans na sukces: w historii Belgii tylko raz, w latach 1937–1938, zdarzyło się, że premierem był liberał, i to zaledwie przez pięć miesięcy. Kolejne dekady to prymat chadeków, z nielicznymi tylko przypadkami premierów z partii socjalistycznej.

Dla młodego i dynamicznego prawnika z Gandawy nie było jednak rzeczy niemożliwych. Mimo że nie pochodził z żadnej politycznej dynastii, których wiele opanowało różne szczeble belgijskich władz, przebojem wdarł się do krajowej polityki i już w wieku 29 lat został najmłodszym w historii liderem PVV. Zastąpił na tym stanowisku swojego mentora Willy'ego De Clercqa. Trzy lata późnej, w wieku zaledwie 32 lat, został wicepremierem i ministrem budżetu w koalicyjnym rządzie pod wodzą chadeka Wilfreda Martensa.

Reklama
Reklama

To w tamtym okresie zyskał przydomek „Baby Thatcher": był skoncentrowanym na gospodarce wolnorynkowym liberałem myślącym przede wszystkim o zmniejszaniu wydatków państwa. – W przypadku ministra ds. budżetu w takim państwie jak Belgia było to słuszne podejście – wyjaśnia dziś Verhofstadt. I przypomina, że w latach 80. Belgia była chorym człowiekiem Europy z długiem publicznym sięgającym 120 proc. produktu krajowego brutto. To zapoczątkowane przez młodego flamandzkiego polityka reformy pozwoliły na ograniczenie długu do 80 proc. PKB.

Liberałem Verhofstadt był zawsze. Jego ojciec był prawnikiem w liberalnych związkach zawodowych i działał w partii na poziomie lokalnym, o polityce w domu dużo się dyskutowało. Ale jego liberalizm przez lata ewoluował i po radykalnych poglądach wczesnego Verhofstadta niewiele już zostało.

On sam za zwrotny punkt w swojej karierze, który przewartościował jego myślenie o polityce, uważa ludobójstwo w Rwandzie. W 1996 roku flamandzki dziennik „De Morgen" opublikował artykuł, z którego wynikało, że Belgia przed kwietniem 1994 roku miała informację o zbliżającym się ludobójstwie i nie zrobiła nic, aby temu zapobiec.

Verhofstadt będący wtedy szeregowym opozycyjnym deputowanym (stracił nawet przywództwo w swojej partii) zaprosił do siebie autora tekstu i poprosił o dowody. Przestudiował dokładnie 120 stron materiałów i nie miał wątpliwości, że wnioski dziennikarza były słuszne. Postanowił zająć się sprawą i stanął na czele nadzwyczajnej komisji parlamentarnej. W tej roli pojechał do Rwandy. – Odwiedziłem ten kraj wiele razy, chciałem zbadać rolę Belgii i społeczności międzynarodowej w tym przerażającym ludobójstwie – opowiada. I do dziś pamięta, jak siedział w kościele koło Kigali, gdzie Tutsi schowali się przed Hutu. – Byłem sam, a wokół mnie piętrzyły się ciągle ubrania pomordowanych – wspomina. – Wtedy zrozumiałem, że owszem, budżet i cyfry są ważne. Ale są sprawy dużo ważniejsze, jak prawa człowieka, niesprawiedliwość społeczna – mówi.

Poglądy z mlekiem matki

Od tego momentu jego liberalizm nie jest już tak ostry. Z nowymi poglądami w 1997 roku ponownie zdobywa władzę w swojej partii i z nową energią rusza do wyborów parlamentarnych. W 1999 roku liberałowie pod jego wodzą po raz pierwszy w historii zdobywają najwięcej głosów i Guy Verhofstadt zostaje premierem. Staje na czele „tęczowej" koalicji liberałów, socjalistów i Zielonych i wyrzuca z rządu obecnych tam od zawsze chadeków.

Sukces Verhofstadta nie byłby możliwy bez wielkiej kompromitacji chadeków i socjalistów rządzących w poprzednich koalicjach. Społeczeństwo nie wytrzymało kolejnych afer, takich jak sprawa pedofila Marka Dutroux i jego nieudolne ściganie, korupcja przy zakupie śmigłowców Augusta dla belgijskiej armii, wreszcie skandal dioksynowy, czyli ukrywanie przez rząd informacji o wielkim skażeniu karmy zwierzęcej szkodliwymi dioksynami.

Reklama
Reklama

Zmęczone społeczeństwo zagłosowało na partię nieuwikłaną w afery i na polityka, który do zakurzonej belgijskiej polityki wniósł powiew świeżości. – Nastąpiło głębokie przewietrzenie. Po raz pierwszy u władzy nie było chadeków. W pełni laicki rząd zdecydował się więc na poważne reformy obyczajowe w kraju właściwie drobnomieszczańskim – opowiada Jurek Kuczkiewicz, dziennikarz brukselskiej gazety „Le Soir". I Verhof- stadt stworzył Belgię taką, jaką znamy dziś: postępową obyczajowo, z małżeństwami homoseksualnymi i prawem do eutanazji.

Tamte decyzje zdają się pokazywać, że jest zdeterminowany, gdy chce realizować swoje cele, nawet – wydawałoby się – wbrew powszechnym przekonaniom. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Bo Verhofstadt to niezwykle sprawny polityk, który wyczuwa granice, do jakich może się bezpiecznie posunąć.

– Dostrzegł, że katoliccy, choć może nie zawsze obecni w kościele, Belgowie chcą zmian. Więc te jego reformy obyczajowe nie były aż tak radykalne, istniało społeczne przyzwolenie. Słychać było krytykę, ale obyło się bez wielkich protestów. A gdy do władzy wrócili chadecy, nikt nawet nie myślał o wycofywaniu się z tych zmian – opowiada mi wysoki rangą belgijski urzędnik, wieloletni bliski współpracownik Verhofstadta. Według niego większy liberalizm obyczajowy i większa wrażliwość społeczna u Verhofstadta na czele rządu to po prostu efekt politycznej kalkulacji: miał w swojej ekipie socjalistów.

Jeszcze jeden ważny epizod z tamtych czasów, który będzie miał znaczenie w późniejszych latach. Pod wodzą Verhof- stadta Belgia nie zdecydowała się na udział w tworzonej przez Amerykanów koalicji dokonującej inwazji na Irak w 2003 roku. – Przecież już wtedy było wiadomo, że te informacje o broni masowej zagłady w Iraku to było kompletne kłamstwo. Pamiętam, że rozmawiałem wtedy z Blixem (Hans Blix z ramienia ONZ badał potencjał nuklearny Iraku – red.). I on mi mówił, że tam nic nie ma – opowiada Verhofstadt.

Okres szefowania belgijskiemu rządowi to kolejny etap w ewolucji politycznej Verhofstadta. W grudniu 2001 roku, w okresie, gdy Belgia sprawowała półroczną prezydencję w UE, powstaje deklaracja z Laeken. To wstęp do stworzenia Konwentu, który miał w ciągu trzech lat opracować konstytucję dla Europy. W Europie panował optymizm, lada moment do obiegu wchodziła wspólna waluta euro i mało kto wtedy rozumiał, że tani pieniądz dla biedniejszych krajów UE odbije się całej Europie czkawką. Verhofstadt jako Belg proeuropejskie poglądy wyssał właściwie z mlekiem matki, ale dopiero przy okazji deklaracji z Laeken zaczęły one odgrywać centralną rolę w jego polityce.

On sam mówi, że to logiczna konsekwencja jego życiowej drogi, inni widzą w tym koniunkturalny zwrot w nadziei na kolejne stanowisko. Na fali swoich europejskich i belgijskich sukcesów (przez dwie kadencje był premierem swojego kraju) Verhofstadt staje się w 2004 roku naturalnym kandydatem na przewodniczącego Komisji Europejskiej, po tym gdy upłynęła kadencja Romano Prodiego. Belga szczególnie wspierają francuski prezydent Jacques Chirac i niemiecki kanclerz Gerhard Schroeder.

Reklama
Reklama

Potrzebny wielki skok

Wtedy jednak wraca sprawa koalicji antyirackiej. Na kandydaturę krytyka tej wojny absolutnie nie zgadza się premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Kandydatura Verhofstadta upada i naprędce pojawia się Jose Manuel Barroso, który zaledwie od dwóch lat sprawuje funkcję premiera Portugalii, ale do koalicji antyirackiej zdążył się przyłączyć. Dla Verhofstadta to bolesna porażka. Jeszcze przez cztery lata jest premierem Belgii, ale już bez szans na ważne stanowiska europejskie.

W 2009 roku były już premier startuje z powodzeniem do Parlamentu Europejskiego. Zaczyna się nowy, czysto europejski rozdział jego kariery. Dla wielu staje się modelowym europejskim politykiem, który na każdy kryzys ma tylko jedną odpowiedź: więcej Europy. Krytykuje premierów, szefów unijnych instytucji, pisze książki i manifesty, kipi energią i zaraża entuzjazmem. Pod tym względem nie zmienił się od czasów swojej młodości.

Nawet fizycznie wygląda tak samo. Szczupła, wysportowana sylwetka (jest zapalonym rowerzystą), niesforne rude włosy i okulary, a do tego chłopięcy uśmiech ze słynną wielką przerwą między zębami – efekt dziecięcej niesubordynacji i odmowy noszenia aparatu ortodontycznego.

Trudno uwierzyć, ale prawdopodobnie za dwa lata jego kariera polityczna dobiegnie końca. – Będzie miał 65 lat i za sobą dwie kadencje w Parlamencie Europejskim. W belgijskiej polityce po osiągnięciu wieku emerytalnego ustępuje się już miejsca młodszym. Może stanie na czele listy, żeby ją pociągnąć, ale eurodeputowanym już nie będzie – mówi nam jego były współpracownik. Tym bardziej więc czuje się swobodny w głoszeniu swoich poglądów i tworzeniu kolejnych wielkich europejskich projektów. Teraz już nie jest ograniczony żadnymi politycznymi kalkulacjami.

– Jestem federalistą, ale to nie ma nic wspólnego z tworzeniem europejskiego superpaństwa. Ci, którzy tak mówią, nie rozumieją idei federalizmu. Federalne są Stany Zjednoczone, gdzie między poszczególnymi stanami są ogromne różnice, choćby w wymiarze symbolicznym, jeśli chodzi o stosowanie kary śmierci. Federalne są Niemcy, gdzie landy mają ogromną autonomię – przekonuje. I autentycznie denerwuje się, że jego poglądy nie znajdują zrozumienia u europejskich liderów. Bo jest przekonany, że bez zmiany sposobu działania Europa przegra.

Reklama
Reklama

– Żyjemy w świecie imperiów, a nie państw narodowych. Państwa narodowe wymyślono w Europie i w ciągu mniej niż 100 lat ta koncepcja kosztowała życie 20 milionów ludzi zabitych w pogromach, ludobójstwach, rzeziach i wojnach. Dziś nie konkurujemy z państwami narodowymi. Czy Chiny są narodem? Nie, to cywilizacja. A Indie? Przecież to 2 tysiące narodowości, 20 języków i cztery wielkie religie, w tym islam – mówi Verhofstadt.

I podaje konkretne przykłady. Dlaczego Unia nie ma wspólnej policji, która zajmowałaby się europejskim wymiarem przestępczości? Tak wyraźnym dziś w dobie zagrożenia terrorystycznego? – Amerykanie też nie mieli FBI, zrozumieli, że jest potrzebna, dopiero po zabójstwie Kennedy'ego – przypomina Belg. I denerwuje się, że w odpowiedzi na kolejne kryzysy Europa proponuje półśrodki. – Za każdym razem słyszę o potrzebie lepszej współpracy. Chory jestem, jak to słyszę. To nic nie daje – uważa zwolennik europejskiej federacji. I sprzeciwia się polityce małych kroków. – Potrzebny jest wielki skok – mówi.

Jednak w Europie nie ma atmosfery do dokonywania wielkiego skoku. Rządzące w większości państw członkowskich partie głównego nurtu muszą się raczej zastanawiać, jak nie stracić władzy na rzecz radykalnej prawicy lub lewicy, a wielkie europejskie projekty są zbyt ryzykowne. Przy takich nastrojach Verhof- stadt wydaje się być radykałem. Tak zresztą mówi o nim przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk, który z racji swojej funkcji dobrze rozumie ograniczenia szefów państw i rządów. To on, określając pożądany kierunek rozwoju UE, mówił o unikaniu dwóch skrajności: eurosceptycyzmu na wzór Marine Le Pen i eurofederalizmu na wzór Verhofstadta.

Belgijski liberał nie obraża się na stawianie go w jednym szeregu z francuską nacjonalistką. – Skoro ja jestem radykałem, to takimi samymi radykałami byli ojcowie założyciele Unii: Monet, Schuman. Oni już w latach 50. mówili, że Europa nie może być luźną konfederacją narodów, ale unią polityczną – przypomina.

Słucha porad Ryszarda Petru

Jego poglądy, choć chętnie cytowane i zawsze przedstawiane w żywej i błyskotliwej formie, nie mają jednak szerszego wsparcia. Nie podziela ich nawet jego własna partia flamandzkich liberałów (na czele z premierem Belgii Charlesem Michelem) ani tym bardziej europejska grupa liberałów ALDE, której przewodniczy w Parlamencie Europejskim.

Reklama
Reklama

Bez problemu jednak zdobył jej przywództwo, bo w PE trudno znaleźć drugą taką osobowość i polityka tak znaczącego formatu. – Gdyby w Parlamencie Europejskim nie było Verhofstadta, trzeba byłoby go wymyślić – mówi mi jego wieloletni współpracownik. Swobodę działania zapewnia mu dodatkowo fakt, że ALDE jest w tej kadencji dopiero czwartą co do wielkości grupą polityczną i jego zdaniem nie jest decydujące w głosowaniach.

O tym, jak błyskotliwy w swojej krytyce potrafi być Verhofstadt, przekonuje się od lat rząd Węgier, a od kilku miesięcy rząd Polski. – Jego niechęć do Orbána i Kaczyńskiego jest autentyczna. Nie wynika ani z kalkulacji politycznych, ani z chęci medialnego rozgłosu. Jeśli jakiś pogląd jest w nim od kilkudziesięciu lat niezmienny, to jest nim organiczna niechęć do nacjonalistów. A za takich uważa Orbána i Kaczyńskiego – mówi nam jego były współpracownik.

Ale w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Verhofstadt unika pouczania Polski. – Musimy się ograniczyć w krytyce tylko do punktów, które są ewidentne. Dlatego sprzeciwiałem się kolejnym debatom na temat Polski i popierałem rezolucję, która skupia się wyłącznie na Trybunale Konstytucyjnym – mówi Verhofstadt. Słucha porad lidera Nowoczesnej Ryszarda Petru, który zgłosił akces swojej partii do ALDE i który wie, że nachalne pouczanie może odnieść efekt odwrotny do zamierzonego i zwiększyć popularność PiS.

Verhofstadt ma jeszcze nadzieję, że przed jego polityczną emeryturą Nowoczesna stanie się częścią proeuropejskiego liberalnego ruchu, którego zaczątki widzi on w wielu krajach UE. – Ludzie są zmęczeni tradycyjnym podziałem na chadeków i socjalistów. To szansa dla proeuropejskich liberałów – uważa.

Nie zostawi po sobie raczej politycznej dynastii: syn i córka z wieloletniego małżeństwa z chórzystką Dominique Verkinderen są studentami bez politycznych ambicji. Verhofstadt sam zresztą uważa, że dynastie psują belgijską politykę. A on? Ma co robić poza Parlamentem Europejskim. Od dwóch lat produkuje swoje własne wino Meone w posiadłości na granicy Toskanii z Umbrią.

Reklama
Reklama
Plus Minus
Czarnobyl 25 lat po katastrofie
Plus Minus
„Urodziny”: Ktoś tu oszukuje
Plus Minus
„Call of Duty: Black Ops 7”: Strzelanina z ładną grafiką
Plus Minus
„Przestawianie zwrotnicy. Jak politycy bawią się koleją”: Polityczny rozkład jazdy
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Materiał Promocyjny
Jak rozwiązać problem rosnącej góry ubrań
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama