Radio Sowieci bardzo lubili, nie wiem, jak w reszcie świata, ale u nich ten cud techniki trafił dosłownie pod strzechy w postaci kołchoźników. Tak mama Stasia, córka zesłańca z Warszawy (rewolucjonisty z Proletariatu, który doszedł z Cytadeli na Sybir pieszo) mogła w domu usłyszeć polski big-band ze Lwowa, który grał tanga i fokstroty kompozycji warszawskich Żydów, wysłanych przez Stalina bydlęcymi wagonami na tournée po imperium. Staś prowadził bezpośrednią transmisję tego koncertu z kina w Kopiejsku do wszystkich domowych kołchoźników.
N.N.: – W tym pokoiku na samej górze był radiowęzeł, czyli radio Aga ze wzmacniaczem, mikrofon i jakiś adapter z magnetofonem później. Ten radiowęzeł później obsługiwał kpt. Turulski i puszczał piosenki z Opola czy z Sopotu nagrane na magnetofon Melodia.
Można było nadawać życzenia dla chorych przez głośniki.
M.W.: – Najlepiej się tańczyło do „Ada, to nie wypada". Skąd adapter – nie wiadomo, a płyty przywoziła Kama ze Lwowa. Jakoś tam do Lwowa jeździła, chyba nie było jeszcze granicy. O Kamie słyszałam nieraz w domu, mama się z nią przyjaźniła. Ojciec mówi o niej „większa cwaniara", on ma taki warsiaski żargon przy tym swoim radziecko-polskim języku...
Kama dużo mogła. Prowadziła gimnastykę w szpitalu dla lekko rannych, ale tak naprawdę była prawą ręką komendanta. Potrafiła przywieźć z Warszawy odznaczenia, jakieś g... warte krzyże za bitwę pod Grunwaldem czy cóś... (mówiłam!).
Było trzech oficerów, przeznaczonych do zwolnienia z wojska, bo mieli gruźlicę. Jeden został redaktorem wojskowej gazety sportowej, drugi pułkownikiem, a papiery trzeciego Kama gwizdnęła, a wkrótce potem on się z nią ożenił i doszedł do generała, pracując w warsztatach naprawczych. Nazywa się Modrzewski i żyje z młodą żonką koło kina Moskwa, Kama zaś już dawno odeszła z alzheimerem.
Musiała być muzyka, bo przez pierwszy rok po wojnie to był burdel dla generałów i oficerów. Przyjeżdżali z żonami i kochankami. Była orkiestra i wodzirej. Trzech braci Morgensternów grało: jeden na skrzypcach, drugi na perkusji, a trzeci na pile. Grało też z nimi kilku Polaków: Małaszko, Baranowski...
A śpiewał Ryszard Pietruski, plutonowy z cenzusem, znaczy miał średnie wykształcenie. Oni byli ze Lwowa (Pietruski we Lwowie był kelnerem) i śpiewali różne piosenki, których Staś, mój przyszły tata, nie znał, bo oni nic rosyjskiego nie grali, a on całe swoje dotychczasowe 25-letnie życie spędził na Syberii, no i w drodze z armią, najpierw Czerwoną, potem z kościuszkowcami.
* * *
N.N.: – Tu mieszkał pani ojciec nad apteką, do której drzwi obecnie zamurowano. Balkon po prawej na pierwszym piętrze. Na rogu komin z cegły klinkierowej. Chociaż mieszkałem tam długo, to nie wiem, do czego mógł służyć – może spalarnia czegoś.... Proszę zapytać tatę, do czego służył.
M.W.: – Komin z klinkieru – nie wiadomo. Może do łazienek? W łazience był piec pionowy, w którym grzało się wodę do kąpieli.
N.N.: – Piece łazienkowe były fantastyczne: starczały na jedno napełnienie wanny. Nie było lekko – najpierw kąpali się rodzice, potem dzieci. Piec wydawał różne dziwne dźwięki jak w parowozie na postoju.
Mieszkałem w tej samej klatce schodowej nad apteką na pierwszym piętrze. Gdyby pani ojciec mieszkał w sanatorium kilka lat dłużej, to bylibyśmy sąsiadami przez ścianę na grubość cegły.
Tatuś powinien znać familię Osińskich i Życzyńskich z parteru. Kotłownia w pobliżu była bardzo mała i należała od szklarni/palmiarni/ogrodu zimowego. Prawdziwa kotłownia znajdowała się pod recepcją i była wielka jak na „Titanicu". Proszę pokazać tatusiowi ten link – są tu zdjęcia z sanatorium. Być może jest na nich pani ojciec. Ja rozpoznałem dwie pielęgniarki.
M.W.: – Taty nie widzę. Pewnie już wtedy był na studiach albo jeździł w wagonie rentgenowskim, który sam zmajstrował, i prześwietlał wojsko. Przygotowywali ten ruchomy rentgen na wojnę w Korei, ale wojna się skończyła, więc wysłali go w Polskę. Albo był na tajnej misji w Dźwinowie, gdzie uczył chodzić okaleczonych greckich komunistów, przywiezionych pod pokładem jakiegoś statku. Po latach wrócił do Otwocka i został kierownikiem pracowni rentgenowskiej, i chyba aż do emerytury pracował w sanatorium. No i zawsze chodził w mundurze, był lekarzem wojskowym. A co pan tam robił przez 20 lat?
N.N.: – W Sanato byłem prawie od urodzenia, potem szkoła podstawowa – to już mamy 14 lat. Następnie szkoła zawodowa i Technikum Radiowo-Telewizyjne. Razem 20 lat mniej więcej. Technice pozostałem wierny aż do emerytury. Jeszcze niedawno miałem stronę internetową poświęconą zabytkom techniki, ale ją zlikwidowałem – nie było z kim gadać.
Na prześwietlenia chodziliśmy regularnie raz w roku do pracowni pani ojca i badano nam też krew. Pławiliśmy się w prątkach Kocha w czasie zabaw na świeżym powietrzu, ale nikt nie zachorował. Mówiono nam, że się naturalnie uodporniliśmy. Sprzęt mieli nowoczesny: pobierali nam krew z palca za pomocą czegoś na kształt długopisu, nie używali strzykawek.
Chyba z pracowni rentgenowskiej ktoś mnie kilka razy podwoził samochodem do szkoły (3 kilometry w jedną stronę). Wtedy samochód miał mało kto, a to był nowy szary wartburg.
M.W.: – Wartburg, który pana podwoził do szkoły, mógł być najwcześniej w 1956 roku, kiedy ruszyła produkcja. Za jego czasów prywatnych samochodów nie było.
Kino było.
– Któregoś dnia mówią: „żona Jaroszewicza chce kino". Tak, tego Jaroszewicza. (Jaroszewicza spotkałem tylko raz. Jak moje wagony były gotowe i miały iść w ruch, przyjechał na otwarcie. Podałem mu nożyczki, żeby przeciął wstęgę.)
Dają mi samochód z kierowcą, jadę, wiatr czapkę zrywa. Na tylnym siedzeniu kabrioletu dwaj synkowie generałowej jadą na stojąco, fikają. Warszawa cała była w ruinach, jasne, długo jeszcze była w ruinach. Nie pamiętam, jaki film przywiozłem. Pamiętam za to, że ktoś w czasie projekcji się całował. Projektor obsługiwał Barański, który grał też na trąbce w zespole Morgensternów.
N.N.: – Do projektora wchodziło się po metalowych schodkach z poziomu tarasu. Był obrotowy i mógł wyświetlać filmy przez ścianę z drugiej strony na ekran, rozwieszony pomiędzy drzewami na wolnym powietrzu.
Za moich czasów już tym projektorem nie obracano. Były dwa projektory i po dwa otwory w ścianach po jednej i drugiej stronie. Jak jeden wyświetlał film, to drugi był w pogotowiu z następną taśmą, a kinotechnik pilnował tylko, kiedy następny włączyć. Z tego pierwszego wyjmował wtedy taśmę i przewijał ręcznie na takiej karuzeli na korbkę i wkładał do metalowego pudła. Czasami wpuszczano nas do środka tej kabiny i oglądaliśmy film przez jeden z tych otworów w ścianie. Wchodziło się tam po stromych metalowych schodkach. Niestety, projektory nie były uziemione albo słabo uziemione, dlatego wszystkie metalowe części były pod prądem, a zwłaszcza taka niklowana klamka od kasety ze szpulą z filmem. W kabinie było ciasno, a Jurek często mnie na tę klamkę popychał. Pewnie stąd moje zamiłowanie do elektryki zostało.
* * *
M.W.: – Gabinety i mieszkania były połączone telefonicznie i radiowo, mocno zniszczone, ojciec trochę naprawił, zdaje się, że z dwóch centralek zrobił jedną i ze swojego mieszkania miał wyjście telefoniczne na miasto. Komendant też miał telefon. Komendantem był wtedy Boszkiewicz.
N.N.: – Na tej centralce telefonicznej pracowała moja mama. Zainstalowana była w budynku wartowni przy pokoju oficera dyżurnego.
M.W.: – W telefonicznej centrali siedziały dwie panie (w pamięci taty). Mąż jednej z nich był bohaterem. Dostał order za uratowanie dziecka. Mam nadzieję, że to nie był pański tata.
N.N.: – Dwie panie to moja mama i pani Turulska. Może jej mąż był tym bohaterem, ale nic o tym nie wiem. Pan Turulski był dobry w matematyce i pomagał mi w trygonometrii. A ta centralka telefoniczna była piękna!
M.W.: – Tata mówi, że ten bohater to oszust. Miał dać w łapę matce tego dziecka, żeby zaświadczyła, że je ratował. A potem przekupił jakiegoś menela, żeby napadł ma jego własną żonę. Menel, zamiast napadać, doniósł na policję. W sądzie żona „bohatera" zeznała, że plan był taki, że menel napada, a mąż ją ratuje.
N.N.: – Niesamowite! Może to było w latach 1945–1950, czasy były ciężkie i różne rzeczy się działy. Zastanawia mnie kto to mógł być, może jakiś cywil? Wojskowi to się bardziej pilnowali – zaraz komisja dyscyplinarna itd.
* * *
M.W.: – Przez całą drogę powrotną od taty plułam sobie w brodę, bo a nuż jakiś order jest w pańskiej rodzinie, a ja tu świętości szargam... To była gorąca relacja z kuchni mojego staruszka, który ma złośliwy język. Ale widzę, że wciąż się pan odzywa, uff.
N.N.: – Nie było orderów za męstwo i odwagę.
M.W.: – Zrewanżuję się przy okazji pikantną historyjką mojego taty na własny temat. Opowiedział mi, jak został oficerem... A meble, które widać na pana zdjęciu, wyprodukowano w zakładach Jarnuszkiewicza w Warszawie.
N.N.: – A skąd pani wie, że Jarnuszkiewicza? Ja chyba o tym nie pisałem.
M.W.: – Po prostu opowiedziałam tacie, co widzę na zdjęciach z 1940 roku, które pan mi przysłał – jak te fotele wyglądają, i on od razu powiedział, że to od Jarnuszkiewicza.
Nie miałam pojęcia o tej fabryce, przed chwilą dopiero w internecie odkryłam tę historię. To niesamowite, jak facet przetrwał zaborcę (miał filie w Rosji), niemieckiego okupanta (w podziemiach fabryki produkował broń dla powstańców), a zniszczyli go dopiero za komuny!
No i ta pamięć mojego ojca! Gdy ja z kolei zaczęłam mu opowiadać, co wyczytałam o Jarnuszkiewiczu, przypomniał mi, jak pierwszy raz zabrał mnie do sanatorium całkiem niedawno. W jego imieniny, 8 maja, byliśmy na cmentarzu u dziadków w Otwocku, a on mówi: „Chodź, pokażę ci, gdzie byłem dokładnie 60 lat temu". Więc to musiało być w 2005 roku. I wie pan, co zobaczyliśmy?
Właściwie cieszyłam się, że on już ledwo widział, bo się nie zorientował, że tam wszystko było w ruinie. Na ślepo oprowadzał mnie po całym terenie, opowiadał... Sklep, gdzie pierwszy raz zobaczył Olę, moją mamę, dom, który był pierwszym mieszkaniem jego rodziców, ściągniętych z Syberii, wielki modernistyczny gmach sanatorium otoczony tarasami... I drzewo, które przed wojną robotnik na kolanach przysiągł podlewać, bo niechcący jedno wyciął, więc musiał posadzić nowe, a pod oknami kwitły te same białe bzy.
Stopą odnalazł ścieżkę od domu w stronę kostnicy wśród sosen, dokąd powędrował ostatni raz jego tatuś w trumnie. Była tam jeszcze mała kapliczka (tę główną, w gmachu sanatorium, komuniści zamknęli, a w jej miejsce zrobili bibliotekę, z ladą w miejscu ołtarza, krzyż zaś, który sterczał na czubku Sanato, kazali zdjąć politycznemu).
W środku budynku tylko schody się zachowały i poręcz. W korytarzach świstał wiatr, okna wyjęte z framugami, kilka umywalek, których nie udało się wyrwać ze ściany... Gdy zapytał o meble, o sprzęty Jarnuszkiewicza, stróż, który był tam jedynym gospodarzem, pokazał mu ostatni mebel: fotel, na którym siedział. Z tyłu na oparciu staruszek szybko wymacał tabliczkę: „Jarnuszkiewicz. Konrad".
N.N.: – Łóżka były tej firmy. To może rentgen też był od Jarnuszkiewicza?
M.W.: – Rentgen, o ile pamiętam, był niemiecki, ale nie wiem, czy jeszcze z czasów okupacji, czy przywieźli potem z ziem zachodnich wraz z całym wyposażeniem tamtego szpitala. Dopytam jutro, bo teraz za późno, żeby do staruszka dzwonić.
On coś opowiadał, że do rekonstrukcji używał toaletki (tremo?).
N.N.: – Tremo jest z lustrem. Pani tatuś lustro zdjął i w tym miejscu wyciął otwór na wiązkę promieni X-ray. W otwór włożył przesłonę ołowiową, a na szafce toaletki stawał pacjent i przykładał klatkę piersiową do kliszy z drugiej strony. Wydaje mi się, że tak właśnie zrobił.
M.W.: – A skąd pan wie? Ja to gdzieś pisałam?
N.N.: – O tej toaletce przed chwilą sam wymyśliłem.
M.W.: – Jak to sam?!
N.N.: – Taka burza mózgu.
M.W.: – Nie wierzę.
N.N.: – Szczątkami aparatu rentgenowskiego bawiliśmy się jako dzieci, stąd moja znajomość ww. urządzenia. Toaletki i inne meble art déco były bardzo masywne i nadawały się do rentgena.
M.W.: – No jak mu powiem o tych szczątkach...
N.N.: – W nasze rączki wpadła duża ołowiana diafragma, taka jak przesłona od aparatów fotograficznych dawnego systemu. Przesuwała się bardzo precyzyjnie na metalowych prowadniczkach. Była jeszcze duża metalowa klatka wykonana z kątowników z jakiegoś lekkiego stopu z drzwiczkami i okienkami, do której można było wejść. Do dziś się zastanawiam, co to mogło być. Może klatka Faradaya? To wszystko było schowane w magazynku pod mieszkaniem komendanta.
Koło wieży ciśnień był jeszcze ogród kwiatowy. Oczywiście czynny tylko w lecie. Opiekował się nim pan Wiącek z Teklina. Był jeszcze jeden ogród warzywny w dole za basenem koło trupiarni i hodowli świnek morskich. Zawsze były świeże warzywa na stół.
M.W.: – Świnki i badania – tata nie wie. Był jeden pan, który wszystkie bakterie badał, na przykład plwociny gruźlików na obecność prątków, ale laboratorium miał gdzieś w głównym gmachu.
N.N.: – Pojemniki na plwociny nosili kuracjusze przy sobie jak piersiówki.
M.W.: – Mam pomysł.
N.N.: – Jaki?
M.W.: – No, pisać, pisać... Jutro powiem.
N.N.: – Pani Mario, idziemy spać, późno już. Dobranoc.
* * *
M.W.: – Więc pomysł jest taki, że ja napiszę, a pan mi pomoże. Początek już mamy. Znalazłam gazetę zainteresowaną.
N.N.: – Jaka to gazeta, psze pani? Jakiś konkretny temat czy ogólnie? A może tytuł już pani ma?
M.W.: – „Toaletka z diafragmą" mógłby być. Ale nie na pewno. Tytuł powstaje znienacka. Gazeta zaś nazywa się...
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95