Kiedy piszę, myślę o Panu Cogito i o tym, czy jest on moim Aniołem Stróżem czy raczej surowym inspektorem. Muszę mianowicie wyznać, że często czuję się przez niego obserwowany. Żartowniś z niego, siedzi mi na karku i pilnuje, abym nie odpływał podczas pracy, pamiętając o tym, co zawdzięczamy oświeceniu: zdrowy, pogodny i uduchowiony sceptycyzm naszego rozumu, który skutecznie broni się przed jakimkolwiek nadużyciem.
Wiem naturalnie, że Pan Cogito jest w oczywisty sposób kimś, kto nie ma obaw przed entuzjazmem czy współczuciem, którym na imię Euforia i Caritas. Ale wiedza ta niewiele mi pomaga, jestem całkowicie na łasce i niełasce Pana Cogito, bo ciągle kręci głową, pytając: „Rzeczywiście tak ma być? Nie można tego powiedzieć i napisać inaczej? Chyba zbyt pretensjonalne to zdanie, nie sądzisz?". Tracę w końcu cierpliwość i mówię do swego drobiazgowego dręczyciela: „Muszę teraz zostać sam! Proszę przyjść jutro. Jutro będę miał dla pana właściwą odpowiedź".
Miasto z krwi i kamienia
Dla literaturoznawców autor zawsze jest martwy, ale dla mnie – jak widać – nie. To, co ze wszystkich polskich, międzynarodowo uznanych pisarzy drugiej połowy XX wieku w Zbigniewie Herbercie stanowi dla mnie największą zagadkę, to okoliczność, że podczas zimnej wojny nigdy nie zdecydował się on na emigrację. Nie brał jej nawet pod uwagę. Ze swoich licznych podróży zagranicznych, stypendiów i wykładów w Europie czy w Stanach Zjednoczonych zawsze przykładnie wracał do oblężonej przez komunistów i ich wiernych pomocników polis. Jak gdyby chciał przez to powiedzieć, że z powodzeniem potrafi zapanować nad pokusą wolności, jaką nęcił go Zachód. Również Czesława Miłosza styl życia i sposób myślenia zachodnich intelektualistów nie bardzo pociągał. Przyjęcia u kolegów profesorów, ból istnienia i posępne twarze pisarzy zabijających czas w niekończących się kawiarnianych dyskusjach, polityczne oazy dobrego samopoczucia ludzi lewicy, których konformizm trudny był do zaakceptowania przez wschodnioeuropejskiego intelektualistę znającego dobrze socjalistyczne realia. Wszystko to nie wyglądało zbyt zachęcająco, a nawet wydawało się odbierać wolność człowiekowi, który na własnej skórze poznał skutki praktycznego, opartego na Marksie, Engelsie i Leninie, zastosowania heglowskiej dialektyki.
Wyprawy Herberta do Włoch, Grecji albo do Holandii sprawiały na mnie zawsze wrażenie wspaniałych, pedantycznie przygotowanych podróży studyjnych jakiegoś pruskiego historyka sztuki. Wiedziałem przy tym naturalnie, że polski pisarz podróżował często niczym student, ryzykując nawet zdrowiem. Przeżył wypadek samochodowy, który przydarzył się mu w drodze do Grecji, niedaleko granicy dawnej Jugosławii. Podczas wszystkich tych wyczerpujących wypraw Pan Cogito nie był raczej nigdy aniołem stróżem, bowiem gdyby rzucił okiem na podróżny budżet i listę miejsc, które planował zwiedzić jego podopieczny, musiałby orzec, że takie eskapady z góry skazane są na niepowodzenie.
Lektura wierszy i esejów Herberta wywoływała we mnie zawsze wrażenie, że mam do czynienia z zawziętym myśliwym na tropie zaginionych skarbów, który dokładnie wie, co chce zobaczyć i studiować w Sienie czy Ferrarze i który nawet w tak, wydawałoby się, niepozornym miasteczku jak Rovigo, którego panorama miga przelotnie za oknem pociągu, domyśla się istnienia sensacyjnego skarbu.