Ma to być antidotum na zapaść polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Jeśli chodzi o sprawność postępowania, sądy średniej wielkości działają – w odróżnieniu od tych wielkich (zasypanych dziesiątkami tysięcy spraw) i tych małych (targanych problemami kadrowymi) – najlepiej i najefektywniej. Bo stosunek ilości spraw do obsady kadrowej jest w nich najlepiej zrównoważony.
Zgodnie z pomysłem ministerstwa tam, gdzie jest to potrzebne, duże sądy miałyby zostać podzielone na średnie, a małe – na określonym obszarze scalone. Oczywiście z uwzględnieniem ich specyfiki, wpływu spraw i potrzebnych mocy do ich rozpatrzenia.
Pomysł jest godny uwagi, gdyż dotąd mimo wielu reform, prowadzonych całymi dekadami, nie znaleziono sposobu na to, by sądownictwo wyszło z zapaści. Co gorsza, po serii nietrafionych, spontanicznych zmian w organizacji zarówno sądów, jak i procedur czas trwania procesów jeszcze się wydłużył.
Ta reforma może się powieść, pod warunkiem wszakże, że zostanie dogłębnie przemyślana. To ważne, gdyż nad wszelkimi zmianami w wymiarze sprawiedliwości unosi się cień tzw. reformy Gowina. Próba likwidacji małych sądów zakończyła się porażką. Choć przyczyniły się do niej błędy polityczne, czyli brak wypracowanego wcześniej kompromisu. Podobnie jak poprzednicy wówczas, tak dziś rząd PiS musi się liczyć z niezadowoleniem części środowiska sędziowskiego, zwłaszcza sędziów funkcyjnych, którzy przy takiej reorganizacji mogą stracić posady.