Mój artykuł, zamieszczony przed kilkunastoma dniami na łamach „Rzeczpospolitej", w którym starałem się określić granice, w jakich sędzia ma prawo, a czasem wręcz obowiązek, wziąć udział w dyskursie publicznym, spotkał się – jak wskazuje na to ilość pytań skierowanych do mnie po jego opublikowaniu – z zainteresowaniem.
Charakterystyczne, że z większości uwag przebija opinia, iż zaprezentowane przeze mnie stanowisko jest zbyt zachowawcze i że rygory, które zaproponowałem, nie odpowiadają duchowi czasu. Raz jeszcze zatem przestudiowałem swój tekst i choć bardzo cenię sobie opinie innych, stwierdziłem, że nie byłbym skłonny poluzować nakreślonych w nim reguł.