Tak też się stało ostatnio, kiedy niemiecka prasa ujawniła szokującą informację o odkryciu niewyobrażalnie wielkiej „kolekcji" nazistowskich grabieży wojennych. W tym przypadku szafa okazała się wyjątkowo wielka, a trup niewyobrażalnie wartościowy.
Co się naprawdę zdarzyło?
Na podstawie już całkiem licznych informacji, tak prasowych, jak i oficjalnie przekazanych przez stronę niemiecką, można dziś zrekonstruować stan faktyczny. Jako pierwszy o całej sprawie napisał niemiecki „Focus", informując o sensacyjnym odkryciu po przeszło 70 latach – w jednym z mieszkań pod Monachium odnalezione zostało blisko 1500 dzieł wartych łącznie pewnie więcej niż miliard euro (o ile w ogóle można je w tej sposób wycenić). Wśród tych dzieł znajdują się prace największych artystów XX wieku, m.in. Picassa, Matisse'a, Chagalla, Toulouse-Lautreca, Renoira, Ludwika Kirchnera, Franza Marca, Maxa Liebermanna, Paula Klee, Maxa Beckmanna, Emila Nolde, Oskara Kokoschki, ale też Dürera i innych dawnych mistrzowów, jak chociażby związanego z Polską Canaletto. O istnieniu wielu z tych obrazów historycy sztuki nie mili nawet pojęcia. Co godne podkreślenia, dzieła wielu z tych twórców wcale nie były cenione przez nazistów jako „sztuka zdegenerowana". „Kolekcja" ta została odkryta wiosną 2011 r. (skorygowano później, że na przełomie lutego i marca 2012 r.), czyli już dwa lata wcześniej, przez urzędników podatkowych w mieszkaniu w Schwabing k. Monachium. Odkrycie to stanowiło jednak „wielki polityczny sekret", który pochopnie ujawniony, mógł spowodować lawinę roszczeń restytucyjnych. Podano też, że dzieła te znajdują się aktualnie w składzie celnym w Garching k. Monachium (co także zostało później zdementowane).
Historia nadająca się na dobry film sensacyjny zawiązała się w pociągu na trasie Szwajcaria–Niemcy, gdy we wrześniu 2010 r. kontrola celna ujawniła u prawie 80-letniego Corneliusa Gurlitta zaskakująco dużą sumę pieniędzy, które miał przy sobie. Kiedy kontrola skarbowa odwiedziła kilka miesięcy później jego „brudne i zatęchłe" mieszkanie, okazało się, że jest to nieprzebrany skarbiec najwspanialszej sztuki XX w., poupychanej za półkami i starymi meblami kuchennymi. Jednak, jak się później dowiedzieliśmy, Gurlitt ma także dom w Salzburgu w Austrii, w którym jeszcze nie sprawdzono, bowiem wcale nie jest to takie proste, co się znajduje. Kolejne dzieła znalazły się jednak u osób z bliskiej rodziny Gurlitta. Z dnia na dzień informacji o sprawie przybywa.
Ale o kogo tu właściwie chodzi?
Cornelius Gurlitt to syn Hildebranda Gurlitta – kluczowej postaci w całej sprawie – dyrektora Muzeum Króla Alberta w Zwickau, który stracił stanowisko w 1933 r. ze względu na swe żydowskie pochodzenie. Został on jednak później marchandem w Hamburgu, uzyskując zgodę Ministerstwa Oświecenia Publicznego i Propagandy, kierowanego przez Goebbelsa, na wysoko dochodową sprzedaż dzieł „sztuki zdegenerowanej" z muzeów niemieckich za granicę. Należał tym samym do tzw. żydowskich marchandów Hitlera. Z czasem jego działania objęły także sztukę rekwirowaną, przede wszystkim z kolekcji żydowskich. Swoją działalność prowadził także w trakcie wojny, kupując, często bardzo okazyjnie, wiele prac od prywatnych właścicieli. Jednak – co trzeba podkreślić – wcale nie musi być tak, że wszystkie obrazy zostały przez niego pozyskane w sposób godny najwyższej dezaprobaty. Niektóre, całkiem możliwe, nabył nie tylko zgodnie z ówczesnym prawem, ale także za adekwatną cenę. Choć praktyka nazistów była często taka, że „odkupywali" dzieła za możliwość zachowania życia i opuszczenia okupowanych terenów. Z tego też korzystał Gurlitt, płacąc następnie nazistom grosze za „sztukę zdegenerowaną". Jedno trzeba przy tym przyznać marchandowi Hitlera – uratował od „zabaw przy ognisku" wiele bezcennych dzieł sztuki. W tym zakresie był niewątpliwie wizjonerem, przewidującym kupcem, a może wysmakowanym koneserem sztuki – jak kto woli. Później zeznał, że całe jego zbiory uległy zniszczeniu w wyniku zbombardowania jego mieszkania w Dreźnie, on sam zaś skutecznie przedstawiał się jako ofiara nazistowskich represji. Po wojnie dalej spokojnie zajmował się handlem sztuką, aż zginął w wypadku samochodowym w 1956 r. Wszystko wskazuje na to, że jego syn „dorabiał" później, sprzedając dzieła z „nieistniejącej" kolekcji swego ojca.
Płaszczyzny dyskursu
Zdarzenie to wywołało lawinę artykułów prasowych niemal na całym świecie, w których – mieszając płaszczyzny dyskursu, czas przyszły, teraźniejszy i przyszły, a także snując czasami fascynujące domysły, w tym o losach Bursztynowej Komnaty – rozpętała się raz jeszcze, z jakże zmasowaną siłą, dyskusja nt. nazistowskich grabieży, jednych z największych w historii ludzkości. W sprawie tej, jak w soczewce, objawił się cały złożony problem restytucji dóbr kultury zagrabionych przez nazistów przed i w trakcie drugiej wojny światowej. Warto więc wyróżnić co najmniej cztery płaszczyzny, na których dyskusja się toczy, a których niedostrzeganie powoduje ogólny zamęt i zamieszanie, konsternację oraz coraz liczniejsze pytania, czy w ogóle można coś z tym dalej zrobić. Po pierwsze, konieczne jest ustalenie prawdy, językiem prawniczym – zbadanie stanu faktycznego sprawy. Po wtóre, jest to w swej istocie problem moralny, dotykajmy istoty pojęcia sprawiedliwości. Po trzecie, rozważania snute są – co zrozumiałe – na płaszczyźnie prawnej. W końcu to problem stricte polityczny.