Mamy wojnę, którą już pięć lat temu zapowiedział Bill Gates, a teraz ogłosił Emmanuel Macron. Ta wojna nie jest z czołgami, lecz z niewidzialnym wirusem. Front główny jest we Włoszech, gdzie mieszkam – czuję się jak korespondent raportujący z pola bitwy. Ofiary idą już w tysiące i ciągle ich przybywa.
Uwaga mediów skupia się na generałach, czyli tych, którzy są przy sterze władzy w stolicach. To sprawia złudne wrażenie, iż od zdolności naszych prezydentów czy ministrów zależeć będzie wynik tej wojny. Doświadczenie włoskie sugeruje jednak, iż najważniejszą wojnę z wirusem prowadzi prowincja, czasami tak mała jak Codogno, które nigdy nie gościło żadnych polityków. Pierwszą linią frontu nie są więc gabinety premierów, lecz lokalne szpitale. Los chorych zależy bowiem od rzeszy lekarzy, lekarek i pielęgniarek, którzy dzień i noc walczą z wirusem bez wystarczającej liczby masek i rękawiczek ochronnych, nie mówiąc już o ciężkiej „broni” w postaci respiratorów.
Telewizja włoska jest pełna zdjęć wycieńczonych pracowników służby zdrowia. Niektórzy są już dzisiaj zarażeni. Większość z nich jest oburzona wieloletnimi cięciami wydatków na szpitale. Jeśli wirus czyni takie spustoszenie w bogatej Lombardii, to co będzie w ubogiej Apulii czy Kalabrii? Niektórzy winą obarczają Rzym, a inni Brukselę lub Frankfurt. Wszyscy są jednak zgodni, że tej wojny nie można przegrać. Nikt z osób w białym fartuchu nie jest gotów do wywieszenia białej flagi. Rachunki politykom wystawimy później – mówią lekarze. Dziś trzeba walczyć o każdego pacjenta, nawet tego w podeszłym wieku, bez dużych perspektyw na przyszłość. Solidarność pokoleniowa jest we Włoszech duża, przynajmniej dzisiaj.
Wynik wojny z wirusem zależy również od żołnierzy drugiej linii frontu, czyli tych, którzy w warunkach powszechnej kwarantanny zapewniają obywatelom podstawowe warunki do życia. Są to kierowcy, sprzedawcy, sprzątacze i aptekarze. Dzięki ich pracy i poświęceniu możemy znaleźć żywność, lekarstwa i podstawowe dobra sanitarne.