Niektórzy konserwatyści przypominają sobie, że są też chrześcijanami. A niektórzy liberałowie dochodzą do wniosku, że państwo ma prawo czasem uciekać się do środków nadzwyczajnych. Choć gdyby Osamę zabił Kaczyński...
Przy okazji można obserwować inne zjawisko. Większość amerykańskich elit się zjednoczyła. Jutro opozycja znów nazwie Obamę komunistą, a on będzie ją przedstawiał jako bezdusznych popleczników bogaczy. Ale dziś są gratulacje, przyjazne gesty. Na chwilę zniknęli republikanie i demokraci.
Czy tak mogłoby być w Polsce? Wspierający PO mainstream natychmiast wskaże na Jarosława Kaczyńskiego jako na burzyciela jedności. Prawicowa opozycja w odpowiedzi nie tylko przypomni Palikota, ale zada fundamentalne pytanie o inną różnicę. Amerykańska administracja ścigała oprawcę swoich obywateli, dokonując, nie bójmy się tego słowa, aktu zemsty. A można mieć wielkie zastrzeżenia do sposobu, w jaki ekipa Tuska próbuje się uporać z problemem smoleńskiej katastrofy.
Więc prawica powie: jedność tak, ale pod warunkiem że Polska będzie chronić Polaków. Jest w tym sporo racji, tyle że polityczna wojna na śmierć i życie nie zaczęła się w kwietniu 2010 r. A nawet gdy uznamy, że to jedni są bardziej winni, nie zniknie pytanie: jak to nam służy?
Bo obserwuję proces oswajania tego stanu rzeczy. Powtarza nam się, że podziały to nic strasznego, że tak jest na całym świecie. Robi to wielu prawicowych komentatorów i jakoś można to zrozumieć – mainstream po prostu utożsamia własne zdanie i interes z całością. Ale to przyzwyczajanie się to nic dobrego.