Gdy 30 lat temu, 2 kwietnia 1982 roku, Argentyna zajęła Falklandy, Amerykanie twierdzili, że Wielka Brytania nie będzie w stanie odbić wysp. Argentyńczycy mieli w rejonie trzykrotną przewagę w powietrzu. Co pan pomyślał, gdy się dowiedział, że premier Margaret Thatcher chce wysłać na odsiecz grupę uderzeniową z m.in. dwoma lotniskowcami i pańską brygadą komandosów?
Sierżant major Philip Shuttleworth:
Od samego początku byłem za odbiciem wysp. Miałem osobiste powody - w latach 1973 - 1974 odbywałem służbę na Falklandach i widziałem na własne oczy, jak na wskroś brytyjskie jest to terytorium. Mimo że od Londynu dzieli je kilkanaście tysięcy kilometrów, to zamieszkujący je ludzie są, moim zdaniem, dużo bardziej brytyjscy niż wielu moich rodaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Będąc skazanymi tylko na siebie, są bardziej przywiązani do podstawowych cnót brytyjskich. A poza tym jest to naprawdę uroczy zakątek świata. Kiedy więc dowiedziałem się, że Argentyńczycy zajęli nasze wyspy, z całego serca chciałem się tam dostać i dopilnować, by znów powiewała nad nimi nasza flaga.
Jak wyglądała droga na Falklandy?
Potwornie się dłużyła. Mniej więcej w połowie drogi mieliśmy krótki przystanek na Wyspie Wniebowstąpienia, leżącej na samym środku Atlantyku, gdzie nas zreorganizowano i przygotowano do odpłynięcia w szyku bojowym dalej na południe. Moją jednostkę załadowano na wielki cywilny liniowiec Canberra, który został przejęty przez wojsko i zaadaptowany do przewozu żołnierzy. Nazywaliśmy go Wielkim Białym Wielorybem. Niektórzy mogliby sobie myśleć, że przez cały ten czas wygodnie odpoczywaliśmy w kajutach, oczekując dobicia do Falklandów. Nic z tych rzeczy. Cały rejs, który trwał około miesiąca, to dla mojej jednostki niekończące się treningi na statku, by przygotować się do czekających nas zadań.