Kambodża to jedna z najmniej rozliczonych win w historii. Win jednocześnie najbardziej problematycznych, bo pytanie, na ile to obronione na Sorbonie przez przyszłych zbrodniarzy doktoraty z marksizmu były wstępem do wymordowania ich rodaków, zadawane było zawsze z lekką dozą nieśmiałości. A może właśnie dzisiaj należy je stawiać głośniej niż kiedykolwiek.

Pol Pot i towarzysze zetknęli się na paryskich stypendiach ze specyficzną, obficie podlaną antykolonialną żółcią odmianą komunizmu. Inspiracją ich zbrodni był nie tyle kawiarniany marksizm Sartre’a – tezę taką głosił choćby Czesław Miłosz – ile pisma klasyków myśli postkolonialnej. I dopiero ta mieszanka utopijnego marzenia o powszechnej równości z zaprawioną rewanżyzmem nienawiścią do wszystkiego co zachodnie – łącznie ze znajomością języków obcych czy choćby noszeniem okularów – stworzyła wybuchowy koktajl khmerskiego reżimu. Utopia nigdy nie pokazuje swojej prawdziwej twarzy, nie potrafi stać się w pełni sobą, zanim nie wskaże tego, przeciw komu jest budowana. Pod tym względem myślenie utopijne niczym nie różni się od skrajnie realistycznej, opierającej się na rozróżnieniu wroga i przyjaciela, wizji polityczności.

Czy „zawartość ideologiczna” kambodżańskiego eksperymentu nie przypomina choć w części postulatów, dykcji, jaką przemawiają protesty Black Lives Matter? Podobny jest stosunek marzycielstwa o społeczeństwie przyszłości – bez różnic, granic i policji – do tonu słusznego gniewu i sprawiedliwej odpłaty za doznane w przeszłości krzywdy. Kambodża – jakkolwiek obrazoburczo by to brzmiało – była w dużej mierze zbrodnią dekolonizacji. Ideologii i nastrojów towarzyszących tamtemu procesowi. Bo czy tylko „niesłuszne” idee mogą mieć tragiczne konsekwencje? Antyrasizm ma wszelkie zadatki na to, by stać się nowym postkolonializmem. Módlmy się tylko, by nie powtórzył jego błędów.