Na szczycie w Brukseli możemy obserwować działanie dwu różnych sojuszy. Jeden widoczny, ale faktycznie niezdolny do prowadzenia efektywnej polityki zagranicznej – to Unia Europejska. Drugi formalnie nieistniejący, ale działający z zaskakującą skutecznością – to sojusz Niemiec z Rosją.
Pierwszy sojusz nie był zdolny do wprowadzenia żadnych nowych sankcji wobec Kremla. Drugi zapobiegł ukaraniu Władimira Putina za zamordowanie blisko 300 osób lecących malezyjskim boeingiem.
Berlin broni Kremla
Jeśli we wtorek rano ktoś chciałby się założyć, czy Unia się zdecyduje w końcu na ostre kroki wobec Rosji, powinien przeczytać wywiad z Frankiem-Walterem Steinmeierem w niemieckiej bulwarówce „Bild". Szef dyplomacji Niemiec ogłosił, że sama zapowiedź nałożenia na Rosję sankcji odniosła skutek. „Sankcje odnoszą skutek, zanim jeszcze o nich zdecydowano: ucieczka kapitałów, załamanie gospodarki, listy z osobami podlegającymi restrykcjom – to wszystko ma już miejsce. Rosja już teraz płaci wysoką cenę za swoją politykę. Pomimo to konieczne jest dalsze zwiększenie presji" – powiedział Steinmeier. To ostatnie zdanie było jednak tylko niewiele znaczącym ozdobnikiem. Oprócz tego niemiecki dyplomata skrytykował pomysł bojkotu mistrzostw świata w piłce nożnej w 2018 roku w Rosji i uznał, że wysłanie wojsk ONZ na wschodnią Ukrainę jest nierealne bez zgody Moskwy. Rytualnie wezwał też Kreml do cofnięcia pomocy separatystom.
Wypowiedzi Steinmeiera idealnie się wpisują w politykę niemiecką od początku ukraińskiego kryzysu. Głoszą potrzebę zakończenia wojny, ale konsekwentnie uciekają od szans stworzenia realnych instrumentów nacisku na Rosję. Nawet unikający zwykle emocji portal TVN 24 opatrzył notkę o wywiadzie Steinmeiera tytułem: „Berlin broni Kremla?".
Jeśli więc Rosji upiekło się pięć dni po zgładzeniu blisko 200 obywateli Unii Europejskiej, to szansa na dolegliwe sankcje się oddaliła w niesprecyzowaną przyszłość.