Zawsze wydawało mi się, że owe serduszka są czymś na kształt pokwitowania, aby darczyńca mógł uniknąć nagabywania przez kolejnych wolontariuszy i spokojnie dotarł do domu, gdzie serduszko może usunąć, co większość wpłacających zapewne robi. Ale nie wszyscy. Są tacy, którzy noszą je, dopóki same nie odpadną.
Nie sądzę, aby chodziło tu o rodzaj osobistego niechlujstwa. Serduszka te, wymięte niemiłosiernie, odklejające się ze wszystkich stron, są – jak można zakładać – dowodem niesłychanej szlachetności właściciela, który za wszelką cenę chce pokazać innym, jaki jest miłosierny i jak pomaga bliźnim w potrzebie.
Zawsze wydawało mi się, że udzielanie pomocy jest sprawą głęboko osobistą, a jego motywem bywa sumienie, wiara, przyjaźń – wszystko to, co możemy nazwać dobrym sercem. Dlatego też epatowanie własną dobrocią jest co najmniej nieeleganckie, choćby z szacunku dla godności osób, którym udziela się pomocy. Cóż można bowiem powiedzieć o człowieku, który na prawo i lewo opowiada o swojej szlachetności?
Z tego też powodu, choć nie tylko z tego, Owsiakowa orkiestra nigdy do mnie nie przemawiała. Nie odpowiada mi bowiem to epatowanie dobrocią połączone z lansem własnej osoby, a w przypadku Jerzego Owsiaka – także własnych poglądów. Sugerowanie, być może nie do końca zamierzone, że tylko ja pomagam i tylko wy, którzy tego jednego dnia w roku wpłacacie pieniądze na moją fundację, macie dobre serca.
Otóż nie. Pomaga – i to przez cały rok – mnóstwo osób, tyle że nie każdy ma ochotę o tym rozpowiadać. Wystarczy się przejść pod jakikolwiek kościół, aby w każdą niedzielę po mszy świętej zobaczyć wolontariuszy z różnych fundacji i instytucji dyskretnie oczekujących na ewentualne datki i pomoc dla bezdomnych czy ubogich. Wolontariusze ci zamiast logo swojej organizacji wręczają darczyńcy ulotkę z informacjami, na co poszły zebrane pieniądze, oraz numerem KRS, dzięki któremu można – jeśli ma się wątpliwości – sprawdzić prawdziwość tych danych.