Warzecha: PiS na populistycznym kursie

PiS uważa, że człowiek nieco zamożniejszy jest z założenia nieuczciwy, kombinuje, oszukuje i z pewnością nie powinien mieć tyle, ile ma. I z całą pewnością nie jest wyborcą PiS, lecz wspiera Platformę lub Nowoczesną – pisze publicysta.

Aktualizacja: 06.06.2016 20:53 Publikacja: 05.06.2016 18:52

Warzecha: PiS na populistycznym kursie

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Podczas swoich rządów w latach 2005-2007 PiS, mimo socjalnego rysu, faktycznie obniżył obciążenia podatników, likwidując trzecią stawkę podatkową i obniżając składkę rentową. Była to w ogromnej mierze zasługa śp. Zyty Gilowskiej.

Teraz Gilowskiej już nie ma, a obniżenie obciążeń raczej się nie powtórzy. PiS idzie w stronę głębokiego etatyzmu, stawiając na socjalną i gospodarczą redystrybucję oraz zwiększenie wydatków państwa. Partia rządząca coraz wyraźniej objawia swój socjalny, a nawet wprost socjalistyczny i populistyczny rys, w ramach którego „zwykli Polacy" zostają przeciwstawieni „bogaczom". Tyle że ci „bogacze" to w rzeczywistości ludzie ledwo zamożniejsi, na których należałoby chuchać i dmuchać, żeby mogli stanowić ostoję klasy średniej. Zamiast tego, jeśli PiS zrealizuje swój plan ujednolicenia podatków osobistych i składek w jednej daninie, właśnie ta grupa najbardziej ucierpi. Nie trzeba bowiem dodawać, że prawdziwi krezusi pozostaną, jak zwykle, poza zasięgiem wspomnianych obciążeń.

Lewicowi wyborcy

U podstaw podejścia rządu PiS do kwestii fiskalnych leży głęboka wiara w słuszność progresji podatkowej. Skutkiem ma być nie tylko włączenie do niej poprzez jednolity podatek wspomnianych składek, których wysokość będzie zależeć od przychodu, nie tylko prawdopodobne pozbawienie zamożniejszych kwoty wolnej od podatku, ale także likwidacja liniowego podatku dla osób prowadzących działalność gospodarczą.

Ta głęboka wiara w sprawiedliwość progresji wiele nam mówi o przekonaniach polityków PiS. W istocie bowiem progresja podatkowa jest systemem głęboko niesprawiedliwym, jako że jej istota polega na karaniu podatnika za wydajniejszą, lepiej płatną pracę oraz za cały wysiłek, jaki do jej zdobycia prowadził, a więc za pracę nad własnymi umiejętnościami i kompetencjami.

Sondaże od lat pokazują, że zwolennicy podatku progresywnego mają przewagę nad zwolennikami systemu liniowego – w badaniu zleconym w 2014 roku przez Centrum im. Adama Smitha było to 46 do 38 procent. Rzecz w tym, że wielu pytanych prawdopodobnie nie rozumie, że w przypadku podatku liniowego każdy podatnik płaci na rzecz państwa identyczną część swoich przychodów, a zatem bogaty płaci więcej niż biedniejszy. Wszak – dajmy na to – 20 procent od 2 tysięcy to co innego niż 20 procent od 20 tysięcy.

Dziś jednak cała socjalna Europa uznaje progresję za nienaruszalny dogmat. Skrajna lewica – tak jak Partia Razem w Polsce – doprowadza projekty progresji podatkowej do takiego absurdu, że powyżej pewnego poziomu przychodów praca najzwyczajniej przestaje się opłacać.

Nie potrzeba do tego zresztą wcale zarabiać kroci. Już dzisiaj wśród tych, którzy w naszym kraju wkraczają w drugi próg podatkowy, a nie stać ich na to, żeby zatrudniać speców od optymalizacji podatkowej, zdarza się słyszeć głos ulgi: „Na szczęście zarobiłem w tym roku mniej, będę mieć mniejszą dopłatę do podatku". To nie jest normalne – to zniechęcanie ludzi do pracy, wysiłku i kształcenia. PiS swoim jednolitym podatkiem jeszcze by tę tendencję pogłębił.

Niestety, PiS jest w swoim myśleniu o obciążeniach fiskalnych nie tylko socjalistyczne, ale też populistyczne. Trudno się zresztą dziwić, skoro elektorat tej właśnie partii ma do gospodarki nastawienie typowo lewicowe i etatystyczne. Badanie CBOS przeprowadzone rok temu wskazało, że aż 73 proc. – więcej niż w elektoracie jakiejkolwiek innej partii, z SLD włącznie (tam było to 66 proc.) – chce podatkowej progresji. 85 proc. chciało państwa opiekuńczego.

Kto jest krezusem

Populistyczny kurs PiS widać w rozłożeniu retorycznych akcentów w czasie kampanii i po niej. Przed wyborami w wystąpieniach Beaty Szydło przewijał się wątek wsparcia dla klasy średniej. Dziś zniknął całkowicie. Pojęcie „klasa średnia" jest praktycznie nieobecne zarówno w retoryce pani premier, jak i wicepremiera Mateusza Morawieckiego czy ministra Pawła Szałamachy. Króluje pojęcie „zwykłego Polaka", przy czym ów „zwykły Polak", typowy wyborca PiS, ma wpojonych kilka klisz, z których pierwsza sięga jeszcze kampanii z roku 2007 z nieszczęsnym, niemądrym i skrajnie populistycznym przeciwstawieniem „Polski solidarnej" „Polsce liberalnej".

Pierwsza klisza to ta, że człowiek zamożniejszy (nie prawdziwy bogacz, ale zaledwie ten, kto wybił się powyżej najbardziej przeciętnego statusu majątkowego) jest z założenia nieuczciwy, kombinuje, oszukuje i z pewnością nie powinien mieć tyle, ile ma. Druga to ta, że ktoś taki z całą pewnością nie może być wyborcą PiS. Na pewno wspiera Platformę lub Nowoczesną. To oczywiście nieprawda, ale faktem jest, że PiS robi wszystko, aby tę grupę przekonać, że nie powinna mieć żadnych oczekiwań wobec partii Kaczyńskiego.

Wyborcy PiS na argument o konieczności wspierania klasy średniej reagują alergicznie, uważają bowiem, że żadnej klasy średniej ani nawet jej zalążku w Polsce nie ma – są tylko kombinatorzy i oszuści oraz „bogacze". Mylą tu – podobnie jak politycy partii rządzącej – pojęcia, uznając, że „klasa średnia" oznacza średnią zarobków (czyli ok. 4 tys. złotych, zaś mediana, lepszy wyznacznik, byłaby o mniej więcej tysiąc złotych niższa).

Tymczasem klasy średniej nie definiuje się według jej przychodów na tle przeciętnych zarobków, a już tym bardziej nie poprzez to, jak dane zarobki postrzega ta czy inna grupa obywateli. Wszak dla jednych krezusem jest ktoś, kto zarabia netto 5 tysięcy, a dla innych – pół miliona.

Klasę średnią w płaszczyźnie finansowej (bo jest i socjologiczna), podobnie jak bogactwo, definiuje się według jej możliwości. Szukając najczęstszych wyznaczników, można by uznać, że należą do niej te osoby, które są w stanie kupić obszerne mieszkanie lub wybudować dom, tylko częściowo wspomagając się kredytem, i to raczej na dziesięć niż na trzydzieści lat; które mają w gospodarstwie domowym przynajmniej dwa auta; które stać na posiadanie więcej niż jednego dziecka bez szczególnego zaciskania pasa oraz na zapewnienie całemu potomstwu odpowiedniej edukacji (niekoniecznie prywatnej – publiczna też kosztuje); które przy utrzymaniu przyzwoitego poziomu życia (co nie znaczy – ekskluzywnego) są w stanie zgromadzić choćby niewielkie oszczędności.

Nietrudno się zorientować, że tych kryteriów w żaden sposób nie spełniają osoby zarabiające średnio w sensie arytmetycznym. A nawet zarabiające znacznie więcej.

Dlatego kompletnym nieporozumieniem – a zarazem fatalnym probierzem sposobu myślenia obecnej władzy – było stwierdzenie Mateusza Morawieckiego zawarte w jednym z wywiadów, że bogactwo zaczyna się od zarobków rzędu 10 tys. miesięcznie brutto. Ten sam próg – czyli 120 tys. rocznie – pojawił się jako pomysł progu w przypadku jednolitego podatku dochodowego.

To absurd. 10 tys. brutto to – przy pracy etatowej – niewiele ponad 7 tys. netto. I choć podobne zarobki dla ogromnej części Polaków wydają się niebotyczne, to wziąwszy pod uwagę wcześniej przytoczone kryteria, z ledwością sytuują gospodarstwo domowe na progu klasy średniej, a jeśli zarabia tylko jedna osoba, a na utrzymaniu jest przynajmniej jedno dziecko – poniżej tego progu.

Przy okazji warto zauważyć, że we wspomnianym wywiadzie wicepremier Morawiecki uznał, iż „bogaczom" kwota wolna od podatku w ogóle się nie należy i możliwe, że takie też byłyby konsekwencje wprowadzenia jednolitego podatku. Co oczywiście jest całkowitym zaprzeczeniem istoty kwoty wolnej, która – inaczej niż stopa podatkowa – nie zależy od przychodu i w takim samym stopniu powinna obejmować każdego podatnika.

Jednolity podatek miałby i tę konsekwencję, że zmuszałby do płacenia składek ubezpieczeniowych tych, którzy dzisiaj świadomie z tego rezygnują, pracując w wolnych zawodach i godząc się na brak zabezpieczeń i przywilejów, dostępnych dla pracowników etatowych, w zamian za większy dochód netto. Gdyby pomysł PiS wszedł w życie, zostaliby obciążeni składkami tak, jakby objął ich po prostu kolejny podatek progresywny.

Bogacze czy średniacy

W pomyśle wprowadzenia jednolitej daniny, opartej na progresji podatkowej, oraz w reakcji zwolenników PiS na ten pomysł widać groźne ambicje partii rządzącej, których zasadą jest zrównywanie w dół poprzez dołożenie obciążeń bardzo niedużej grupie obywateli. Brak konkretów, więc trudno też trafić na wyliczenia pokazujące, czy faktycznie z tej niewielkiej grupy – paru procent podatników – udałoby się zedrzeć pieniądze, na jakie ma nadzieję rząd.

Trudno jednak zarazem uznać, że politycy rządzącego ugrupowania nie zdają sobie sprawy, że ich pomysł ma wymiar przede wszystkim populistyczny: trzeba dołożyć „bogaczom", nawet jeśli faktycznie wiemy, że nie są żadnymi bogaczami, ale zaledwie walczącymi o zbudowanie jakiegoś zasobu średniakami.

I tu objawia się porażająca krótkowzroczność pomysłu. Jedną z najistotniejszych cech klasy średniej na całym świecie jest to, że rodzice są w stanie zakumulować zasoby na tyle duże, że część z nich mogą potem przejąć ich dzieci. Tak buduje się społeczeństwo, które szanuje to, co ma, rozumie wartość dóbr materialnych – nie tych kupowanych na kredyt – i umie na nie pracować. Tak budowały swój status mieszczańskie społeczeństwa Zachodu z mocną klasą średnią.

Drenując ludzi, którzy dzięki swojemu wysiłkowi jakieś zasoby już zgromadzili, niszczy się ten fundament. A właściwie w polskich warunkach uniemożliwia się jego powstanie. W zamian można powiedzieć części swoich wyborców, że obciążyło się „bogaczy", żeby dać „zwykłym Polakom". Dziś politykom, wcielającym się w Janosika, nie grozi, że zawisną za poślednie żebro.

Podczas swoich rządów w latach 2005-2007 PiS, mimo socjalnego rysu, faktycznie obniżył obciążenia podatników, likwidując trzecią stawkę podatkową i obniżając składkę rentową. Była to w ogromnej mierze zasługa śp. Zyty Gilowskiej.

Teraz Gilowskiej już nie ma, a obniżenie obciążeń raczej się nie powtórzy. PiS idzie w stronę głębokiego etatyzmu, stawiając na socjalną i gospodarczą redystrybucję oraz zwiększenie wydatków państwa. Partia rządząca coraz wyraźniej objawia swój socjalny, a nawet wprost socjalistyczny i populistyczny rys, w ramach którego „zwykli Polacy" zostają przeciwstawieni „bogaczom". Tyle że ci „bogacze" to w rzeczywistości ludzie ledwo zamożniejsi, na których należałoby chuchać i dmuchać, żeby mogli stanowić ostoję klasy średniej. Zamiast tego, jeśli PiS zrealizuje swój plan ujednolicenia podatków osobistych i składek w jednej daninie, właśnie ta grupa najbardziej ucierpi. Nie trzeba bowiem dodawać, że prawdziwi krezusi pozostaną, jak zwykle, poza zasięgiem wspomnianych obciążeń.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Niebezpieczna wiara w dobrą wolę Iranu
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Zetki nie wierzą we współpracę Nawrockiego i rządu Tuska
Opinie polityczno - społeczne
Prof. Stanisław Jędrzejewski: Algorytmy, autentyczność, emocje. Jak social media zmieniają logikę polityki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Niekonstruktywne wotum zaufania
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Kubin: Czy Izrael mógł zaatakować Iran?