Gdy w 2007 roku Nicolas Sarkozy objął urząd prezydenta V Republiki, a w Berlinie od prawie dwóch lat rządziła kanclerz Angela Merkel, dziennikarze i obserwatorzy polityki europejskiej szybko ukuli bynajmniej nie ironiczny termin „Merkozy". Dobitnie wskazywał on dwójkę polityków, których aktywność i decyzje były kluczowe dla funkcjonowania Unii Europejskiej. Nie oznacza to oczywiście, że dopiero poprzedni prezydent Francji i wywodząca się z szeregów CDU niemiecka kanclerz stali się wewnętrznie zgranym i skonsolidowanym duetem z sąsiednich krajów narzucającym tematykę debaty politycznej reszcie UE.
Duet, który stracił moc
Sojusz Niemiec i Francji, rodzący się w bólach, z licznymi obciążeniami historycznymi i obustronnymi lękami, od momentu podpisania traktatów rzymskich w marcu 1957 roku stanowił motor wszelkich zjednoczeniowych dążeń na Starym Kontynencie. Przez dekady obydwa kraje potrafiły tej wspólnej polityce nadać kształt, który zaowocował niespotykanym wcześniej w historii rozwojem gospodarczym i społecznym oraz wzrostem znaczenia Europy w świecie. Pomimo bliskich więzów transatlantyckich z USA, którym na dłuższą metę nie zaszkodziło nawet jednostronne wycofanie się Francji ze struktur wojskowych NATO w 1966 roku, ścisła współpraca Niemców i Francuzów sprawiła, że Europa Zachodnia nie stała się tylko biernym klientem Waszyngtonu, ale także istotnym podmiotem globalnej równowagi sił.
Tandem francusko-niemiecki, jak każdy byt polityczny, popełniał na przestrzeni lat błędy, grzeszył pychą lub nawet arogancją wobec młodszych członków UE (słynne wypowiedzi prezydenta Jacques'a Chiraca pod adresem krajów Europy Środkowej popierających amerykańskie uderzenie na Irak w 2003 roku). Niemniej przez cały niemal czas jego polityce przyświecała idea, którą w języku dyplomacji określono mianem „ever closer union": jeszcze więcej integracji europejskiej, jeszcze ściślejsza współpraca pomiędzy krajami członkowskimi, zakładająca integrację monetarną, podatkową, w dziedzinie bezpieczeństwa oraz w relacjach ze światem poza Unią.
Duet „Merkozy" w pierwszej połowie bieżącej dekady, po dojściu do władzy François Hollande'a, zaczął jednak wyraźnie tracić swój impet, a Europa coraz częściej mogła się przekonać, że jedyną i niepodzielną „cesarzową" kontynentu stała się kanclerz Merkel. Słabnącą pozycję Francji w dotychczas wszechwładnym małżeństwie tłumaczono na różnorakie sposoby. Najpierw zwracano uwagę, że prosocjalna i krytykująca wielkie banki (najczęściej z kapitałem niemieckim) retoryka Hollande'a w czasie kampanii wyborczej w 2012 roku sprowokowała trwałą niechęć berlińskiej kanclerz do nowego przywódcy zza miedzy. Już w czasie kadencji wywodzącego się z Partii Socjalistycznej prezydenta, gdy niewiele z przedwyborczych obietnic zostało zrealizowanych, analitycy znad Sekwany i Renu usprawiedliwiali coraz wyraźniejszą bierność Francji cechami osobowościowymi samego Hollande'a.
Tak czy inaczej, najbardziej ewidentnym dowodem słabości Paryża w europejskiej orkiestrze były kryzysy wokół zadłużenia Grecji i napływających na Stary Kontynent uchodźców. W obydwu przypadkach stanowisko Francji, a nawet jej aktywność dyplomatyczna były niemal niezauważalne. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że w tym czasie francuski premier Manuel Valls publicznie krytykował kanclerz Merkel za jednostronne działania w sprawie uchodźców oraz nieumiejętną politykę w kwestii rozwiązania konfliktu w Syrii. Jeszcze za czasów Sarkozy'ego tego typu retoryka byłaby nad Sekwaną wręcz zadziwiająca i miałaby posmak skandalu. Pod koniec bieżącego roku premier Włoch Matteo Renzi coraz mocniej sprzeciwiający się oszczędnościowej i faworyzującej krajowy sektor bankowy polityce Niemiec wprost stwierdził, że jest zdziwiony, iż potężna niegdyś Francja została przez Berlin sprowadzona do roli politycznego statysty, którego głosu Europa nie słyszy.