Kilka dni temu Sejm przegłosował ustawę o zgromadzeniach publicznych, dzięki której władza znajdzie sto sposobów, by zakazać demonstracji albo surowo ukarać jej organizatorów. Pomysłodawcą tego drakońskiego prawa był nie kto inny jak uwielbiany, w powszechnym mniemaniu może nieco safandułowaty, ale poczciwy jak Miś Uszatek, sam Bronisław Komorowski. Swoją drogą prezydent wyjątkowo skutecznie poszerza zakres swoich wpływów, ale nad tym jakoś nikt zastanawiać się nie chce, a szkoda.
Wiem też, że nie ma szansy, by któryś z rządowych dziennikarzy go kiedyś z tego przepytał, tak samo jak nikt nie przepyta tych 196 posłów Platformy Obywatelskiej i 26 ludowców, dlaczego chcą nam, obywatelom, założyć kaganiec. Co ja mówię, „przepytał", skoro ta niewiarygodna ustawa nie była nawet tematem godnym „Faktów". No tak, ale to w końcu nie przeciw ustawie przeforsowanej przez Kaczafiego protestują wszystkie organizacje zajmujące się prawami człowieka, prawda? Wtedy to byłby temat, dziś red. Durczok się o tym nie zająknie.
Tę ustawę krytykują dziś ludzie ze wszystkich możliwych stron. I naprawdę żałuję, że nie zainteresowała ona dziennikarzy, bo sprawa jest pierońsko ważna, a ten precedens - jawne ograniczenie praw obywatelskich potwornie niebezpieczny. Tu akurat przydałoby się bicie na alarm.
Rzadko zgadzam się z Jackiem Żakowskim, ale to on powiedział: „To nie jest prawo europejskie, to prawo białoruskie". Niestety, tym razem miał całkowitą rację. Tak, wiem, ani Żakowskiego, ani mnie za te słowa nikt jutro o szóstej rano nie wyciągnie z łóżka, Białoruś jeszcze nie nadeszła.
Na razie tylko nieśmiało puka do drzwi. A posłowie Platformy już podnieśli się z foteli, by jej otworzyć.