Historia paradoksem się toczy. Jeszcze kilka lat temu niewielu mogło przypuszczać, że uchwalona 2 kwietnia 1997 roku i podpisana przez ówczesnego lidera polskiej lewicy, prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, konstytucja stawać będzie w poprzek nadciągającej dziś nad Wisłę obyczajowej rewolucji. Że stanie się, przynajmniej częściowo, bastionem polskiej tradycji.
Przypomnijmy. Ustawa zasadnicza uważana była za kompromis między rządzącą wówczas lewicą a częścią środowisk postsolidarnościowych, którego patronami stali się ówczesny prezydent i Tadeusz Mazowiecki. Jako taka była krytykowana przez część środowisk konserwatywnych. Dziś jednak po 15 latach ten sam dokument jest jednym ważniejszych argumentów tych, którzy stają do merytorycznej i politycznej batalii z rewolucją, która - by użyć języka Slavoja Żiżka coraz mocniej puka do polskich bram.
Prawo do kultu
Wymieńmy dwa przykłady. Zwolennicy wspomnianej rewolucji domagają się w Polsce państwa świeckiego, rozdziału Kościoła od państwa, a czasem także zamknięcia religii w sferze prywatnej. Rzecz w tym, że rozwiązań takich polska konstytucja nie zna.
Konstytucja podkreśla publiczny, a nie prywatny charakter wolności religijnej i prawo do publicznego wykonywania kultu
W odnoszącym się do tej kwestii artykule 25 (podobnie jak w całej konstytucji) nie ma słowa ani o „rozdziale" Kościoła od państwa, ani o jego „świeckości". Mówi się natomiast o „bezstronności", „autonomii" i „wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie", wzywając jednocześnie - zgodnie z formułą Soboru Watykańskiego II - Kościół katolicki i państwo „współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego".