Dopiero co nie posiadały się one z oburzenia, jakim to zdziczeniem obyczajów jest manifestowanie niechęci do władzy na cmentarzu. Teraz oburzają się, jak można karać za wywrzaskiwanie wulgarnych obelg, pośrednio wymierzonych we władzę, w świątyni (pośrednio - bo bezpośrednio panie, które nazwały się „rykiem cipy", bluzgały głównie „sr... Bogu", do którego władza ta się demonstracyjnie modli).
Może jeszcze dałoby się zrozumieć, dlaczego zachowanie według „autorytetów" skrajnie naganne, kiedy uderza w demokratycznego, popieranego przez większość Tuska, staje się dla nich godne pochwały, gdy uderza w cieszącego się jeszcze większym poparciem wyborców autokratę Putina - gdyby ten sam Putin, ohydny dla naszych salonów, w sprawie Pussy Riot nie był zarazem bohaterem pozytywnym ich narracji smoleńskiej. Doprawdy, by być dziś „autorytetem", trzeba mieć kompletnie - mówiąc językiem „pusiek" - nasr... w głowie.
W istocie okrzyki rosyjskich feministek były raczej odpowiednikiem partyjnej reklamówki Palikota, w której jacyś durnie podrzucają kawał mięsa, wrzeszcząc, że to wątroba Jana Pawła II i „święta k... relikwia" niż walką z dławiącym wolność reżimem. A akcja feministycznych striptizerek z Ukrainy, które solidarność z rosyjskimi „siostrami" zamanifestowały, profanując krzyż upamiętniający ofiary sowieckich zbrodni, dopełnia miary zbydlęcenia współczesnej feministyczno-gejowskiej lewicy.
Trudno sobie wyobrazić bardziej wygodną dla rządzących Kremlem czekistów opozycję, do tego stopnia, że nasuwa się podejrzenie, iż od początku całą tę aferę nakręciły ich służby, tradycyjnie wykorzystując do tego rzeszę „użytecznych idiotów". I żeby latać z banerem „Free Pussy Riot", trzeba należeć albo do jednych, albo do drugich.
Autor jest publicystą „Uważam Rze"