Najmocniejszym na to dowodem jest reakcja na pomysł Joanny Kluzik-Rostkowskiej, która zaproponowała, by rodzice mogli wybierać między posłaniem dziecka na lekcje deprawacji, wychowania do czystości lub w ogóle odmową uczestnictwa w takich zajęciach. Zdawałoby się – pomysł idealnie liberalny. Każdy coś może wybrać, a rodzice, którzy chcą, by ich dzieci uczono zakładać prezerwatywy na banany i zachwalano im zalety aktów homoseksualnych, wreszcie mogliby z ulgą powierzyć takie zadania szkole.
Zachwytu jednak nie było. Zamiast tego na panią minister spadły gromy światłych publicystek i celebrytek. Krystyna Kofta uznała to za pogłębianie rozdarcia między Polakami (bo jeszcze ktoś się nie dowie, że gumki są cool, i nie będzie ich zakładał), Joanna Senyszyn stwierdziła, że nie wolno pozwolić, by rodzice samodzielnie decydowali o wychowaniu dzieci. Rodzi to bowiem obawę, iż zwolennicy kreacjonizmu zażyczą sobie, by w szkołach ich dzieci nie uczono teorii ewolucji (swoją drogą wstyd, że pani profesor nie wie, iż istnieją teorie kreacjonistyczne, które nie są sprzeczne z teorią ewolucji).
Najdalej w potępieniach, a także w ujawnianiu, o co naprawdę chodzi zwolennikom seksdeprawacji (bo tak trzeba nazwać te lekcje), zaszła niezawodna publicystka „Gazety Wyborczej" Ewa Siedlecka. Ona nawet nie udaje, że uważa, iż w sprawie edukacji rodzice powinni mieć cokolwiek do powiedzenia. Pomysł minister edukacji uważa za „kult dogmatu, że rodzice mają prawny i moralny monopol na kształtowanie światopoglądu dziecka". „Tak nie jest" – oznajmia publicystka. Co z tego wynika? Otóż tyle, że jeśli 13-latek chce chodzić na lekcje z seksdeprawacji, a rodzice nie chcą go tam posyłać, to wkroczyć powinien sąd opiekuńczy! To nie jest żart, ale poważna diagnoza poważnej publicystyki.
Ten wniosek dla nikogo nie powinien być zaskoczeniem. Zwolennicy seksdeprawacji są liberałami tylko z pozoru. Im nie chodzi o wolność, o wybór, ale o to, by promować swój skrajnie lewicowy światopogląd, a pod pozorem promowania wolności dzieci odbierać rodzicom prawo do ich wychowania. Z liberalizmem i demokracją ma to mniej więcej tyle wspólnego, ile krzesło z krzesłem elektrycznym. Po prostu liberalny faszyzm.