Warzecha: Męczeństwo Tomasza Lisa

Jedynej szansy na powrót dawnych porządków ludzie pokroju Lisa upatrują w pokazaniu, jak bardzo są prześladowani, sekowani, dyskryminowani – pisze publicysta.

Aktualizacja: 20.10.2015 14:59 Publikacja: 19.10.2015 21:44

Tomasz Lis

Tomasz Lis

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Oberlejtnant Franz von Nogay był bez wątpienia bydlęciem. Człowiekiem żyjącym chorą żądzą pognębienia podwładnych. Osobnikiem zasługującym ze wszech miar na pogardę. Jednak w kapitalnej scenie ze znakomitych „C.K. Dezerterów" Janusza Majewskiego kapitan Wagner ani razu nie podniósł na von Nogaya głosu. A mimo to go zniszczył.

– Barbarzyństwo, jakim się pan wykazał, jest biegunowo odległe od regulaminu. Doprowadził pan kompanię do upodlenia. Wie pan, że nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić pańskie postępowanie – wywodził z całkowitym spokojem, popalając cygaro, kapitan Wagner.

– Panie kapitanie!... – zagotował się z wściekłości oberlejtnant von Nogay.

– Radzę panu nie podnosić głosu, panie oberlejtnant.

– Oficerski sąd honorowy przekona pana kapitana, że to wszystko, co pan przed chwilą powiedział, jest wystarczające do żądania przeze mnie satysfakcji!!! – wybuchł von Nogay.

– Pan się nie kwalifikuje nawet do sądu dla ludożerców, buszmenie. W moich oczach jest pan nędznym gadem, omyłkowo tylko nazywanym człowiekiem, panie oberlejtnant von Nogay – wycedził kapitan Wagner. – Niech pan stąd wyjdzie, bo ja nie mogę na pana patrzeć, bydlaku.

– Panie Wagner!!! – wrzasnął von Nogay, sięgając do szabli.

W tym momencie kapitan wyjął z szuflady biurka, za którym siedział, pistolet i rzekł cicho: „Precz".

Von Nogay polskich mediów

Przywołuję tę scenę, moją ulubioną, bo powstał spór wokół von Nogaya polskich mediów – Tomasza Lisa. A ogólniej – wokół sposobów, do jakich można się uciekać w walce z podobnymi osobnikami. Lub też w ogóle – z przeciwnikami w sferze publicznej. Nie jest to spór nowy ani dotyczący jednej sprawy, gdy ktoś w sieci próbował użyć prywatnych problemów dzieci naczelnego „Newsweeka" jako broni przeciw niemu. To spór o sprawę fundamentalną, ważny nie tylko w fazie kampanii, ale także po niej, jeśli zmieni się w Polsce władza.

W tym sporze zarysowują się dwie postawy, które w skrócie można ująć tak. Pierwsza to postawa „mścicieli": bydlętom należy odpłacić pięknym za nadobne i nie ma co się hamować. Skoro „oni" wywlekali prywatne sprawy zwalczanych przez siebie polityków, im także można wywlec sprawy prywatne. Skoro mieszali publicznie z błotem każdego, kto im nie pasował, to i ich można zmieszać z błotem.

Druga jest postawa w stylu kapitana Wagnera: von Nogayów nie tylko w sferze publicznej należy zwalczać, a za wszystkie wiadome zachowania „nieregulaminowe" powinni ponieść konsekwencje. Nie należy jednak nigdy używać ich metod. Jestem zdecydowanym zwolennikiem drugiego podejścia – z oczywistym zastrzeżeniem, że osoby, które złamały zasady, za to odpowiedzą. Obojętne, czy chodzi o polityków, urzędników czy dziennikarzy publicznych mediów.

To nie może być jednak odpowiedzialność zbiorowa. Musi być powiązana z konkretnymi zachowaniami i czynami. W tak zwanych publicznych mediach obok dyspozycyjnych wobec władzy propagandzistów pracują dziennikarze ze wszech miar profesjonalni i uczciwi. Nie ma powodów, aby ponosili konsekwencje działań swoich zwierzchników. To samo dotyczy innych dziedzin.

Dlaczego to takie ważne? Po pierwsze, jeżeli na serio mamy myśleć o sanacji państwa, to jej elementem musi być przywrócenie cywilizowanych mechanizmów, również dotyczących odpowiedzialności. Zerwanie łączności pomiędzy czynami a ich konsekwencjami w Polsce Platformy było jedną z największych szkód, jakie ta partia wyrządziła krajowi. Właściwy mechanizm musi zostać przywrócony.

Po wtóre, ci, którzy chcą naprawdę Polskę naprawiać, a nie tylko zawłaszczać ją sobie, jak chcieli to czynić Lis i jemu podobni, muszą mieć zasady. Jakkolwiek staroświecko by to brzmiało – należy ich przestrzegać nawet wobec tych, którzy sami je nagminnie łamią. Takiej postawy oczekuję od polityków, urzędników, szefów mediów, którzy chcą naprawić państwo. Oczekuję uczciwego rozliczenia poprzedników, ale bez zbiorowych egzekucji i brzydkich chwytów.

Po trzecie, ponieważ inne postępowanie byłoby grą do własnej bramki. Ba, byłoby realizacją scenariusza wymarzonego przez tych, którzy dziś czują, że ich wygodny, zasobny świat oparty na zawłaszczeniu państwa za moment runie. Jedynej szansy na powrót dawnych porządków upatrują w pokazaniu, jak bardzo są prześladowani, sekowani, dyskryminowani. Trudno mieć wątpliwości, że o to właśnie walczy dzisiaj Tomasz Lis: skoro już ma polec, to niech przynajmniej będzie to śmierć męczeńska. A im więcej aktów męczeństwa można będzie pokazać, tym większą można mieć nadzieję, że sentyment się w końcu odwróci.

Po czwarte – i to jest kwestia strategiczna – bo nie da się w dłuższym okresie urządzić sprawnego państwa zgodnie z logiką Kodeksu Hammurabiego. Zasada odwetu i zbiorowej odpowiedzialności niszczy państwo od środka, inaczej niż konsekwentnie stosowana zasada odpowiedzialności za własne czyny i wyciągania konsekwencji, jeśli na to zasługują. Jeśli po brutalnym zawłaszczeniu państwa przez Platformę, to samo, tyle że z przeciwnym biegunem, miałoby się dziać po zmianie władzy, spirala nakręci się o kolejny obrót, a reakcja przy następnym wahnięciu będzie jeszcze brutalniejsza.

Ślepa uliczka

Czy niebezpieczeństwo politycznej zemsty jest realne? Postawa nowego prezydenta, który powołał do Narodowej Rady Rozwoju ludzi najróżniejszych proweniencji i poglądów, pokazuje, że niekoniecznie. W wypowiedziach liderów PiS, w tym prezesa Jarosława Kaczyńskiego i kandydatki na premiera Beaty Szydło, także brak takich akcentów. Pojawiają się czasami niżej, przede wszystkim wśród zwolenników i wyborców największej partii opozycyjnej. I to jest zrozumiałe, to naturalna reakcja na lata upokarzania, traktowania jako tych gorszych, głupszych. Ale ci, którzy władzę wezmą, nie powinni tej presji ulegać. To ślepa uliczka.

Autor jest publicystą tygodnika „wSieci"

Oberlejtnant Franz von Nogay był bez wątpienia bydlęciem. Człowiekiem żyjącym chorą żądzą pognębienia podwładnych. Osobnikiem zasługującym ze wszech miar na pogardę. Jednak w kapitalnej scenie ze znakomitych „C.K. Dezerterów" Janusza Majewskiego kapitan Wagner ani razu nie podniósł na von Nogaya głosu. A mimo to go zniszczył.

– Barbarzyństwo, jakim się pan wykazał, jest biegunowo odległe od regulaminu. Doprowadził pan kompanię do upodlenia. Wie pan, że nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić pańskie postępowanie – wywodził z całkowitym spokojem, popalając cygaro, kapitan Wagner.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kozubal: Dlaczego trzeba bić na alarm
Opinie polityczno - społeczne
Jan Nowina-Witkowski: Reset sceny politycznej po upadku PiS to szansa dla polskiej prawicy
Opinie polityczno - społeczne
Jan Skoumal: Sezon na Polę Matysiak w sejmowym lesie
Opinie polityczno - społeczne
Paweł Łepkowski: Debata wiceprezydencka w USA daje nadzieję na powrót dobrych obyczajów politycznych
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Czaputowicz: Dlaczego Polska nie chce ekshumacji na Wołyniu?