Konkurencja praktycznie przestanie istnieć, bo choć tego zwykle nie wiedzą kierowcy tankujący na konkurujących ze sobą stacjach, niemal całe paliwo przez nich kupowane pochodzi z rafinerii Orlenu i Lotosu. Obecnie obie firmy konkurują ze sobą, mimo że są kontrolowane przez tego samego właściciela – Skarb Państwa. Wszelkie próby koordynacji polityki cenowej, zarówno na poziomie dostaw do hurtowni, jak i stawek detalicznych na stacjach, byłyby przecież przestępstwem. Poza tym obie spółki są notowane na warszawskiej giełdzie, konkurują ze sobą walcząc o zwiększenie udziałów w rynku, od których zależy stopień wykorzystania mocy produkcyjnych ich rafinerii, a w efekcie wynik finansowy i kurs akcji.
Jeśli Orlen połknie Lotos, powstały w ten sposób moloch będzie mógł narzucać ceny hurtownikom, a więc pośrednio także sieciom paliw należącym do zagranicznych koncernów i niezależnych polskich firm prywatnych. A posiadając największą sieć stacji w kraju, która umocni jeszcze swoją pozycję po połączeniu, będzie mógł tak sterować cenami detalicznymi i hurtowymi, by wzięci w imadło rywale wypadli z rynku.
Monopol zwiększyłby koszty paliw ponoszone nie tylko przez „Kowalskich", ale przede wszystkim uderzył w zatrudniającą ćwierć miliona pracowników branżę transportową, która starałyby się przerzucić ciężar na producentów przewożonych wyrobów konsumpcyjnych. Tak oto za przejęcie Lotosu przez Orlen w ostatecznym rachunku płacić będą konsumenci, nawet ci nieposiadający aut.
Dlatego mam nadzieję, że transakcje tę zablokuje Komisja Europejska. Ma ona prawo ją badać, wszak płocki koncern prowadzi biznes w całym regionie – w Czechach posiada rafinerie Unipetrol i sieć paliw Benzina, w Niemczech – sieć stacji Star, a na Litwie – rafinerię w Możejkach i własną sieć Orlen Lietuva. Przejęcie rywala jest tylko pozornie ograniczone do Polski, dlatego liczę na dociekliwość Brukseli i wspieranie przez nią konkurencji.