Mamy więc sytuację, że zdolnych do pracy ci u nas co prawda dostatek, ale tych, co chcą pracować, jakoś brakuje. Wciąż więc wleczemy się na szarym końcu europejskich statystyk pod względem stosunku liczby zatrudnionych do liczby tych, którzy mogliby pracować.
Jeśli się okaże, że w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy firmy ograniczą poszukiwanie pracowników, rynek ucierpi w dwójnasób. Po pierwsze, będziemy mogli zapomnieć o likwidacji strukturalnego bezrobocia i przy okazji zachęcaniu do pracy tych, co pracować nie chcą. Po drugie, stopa bezrobocia może drastycznie skoczyć, bo szukając możliwości zmniejszenia kosztów, firmy mogą dochodzić do wniosku, że najłatwiej ciąć po tym, co – ich zdaniem – w najmniejszym stopniu wpływa na wydajność. Po pensjach.
Obniżki płac zadziałają zaś na pracowników jak płachta na byka. Wielu woli się zwolnić, niż zgodzić na obniżenie pensji, której wysokość wywalczyli latami ciężkiej pracy. A że o zatrudnienie będzie coraz trudniej, może się okazać, że urażone ambicje są prostą drogą do bezrobocia. Tym bardziej że pensje wydają się już samym zatrudnionym wyjątkowo atrakcyjne. Z badań “Rz” wynika, że zaledwie co 11. Polak rozważa zmianę pracy w tym roku. W poprzednich latach decydował się na to co czwarty.
Poczucie stabilizacji jest miłe. Ale jakpokazuje historia, zwykle okazuje się ciszą przed burzą.