Mamy pełną świadomość, że moglibyśmy z naszymi propozycjami pójść dalej. Nie chodzi nam jednak o jeszcze jedną akcję medialną. Proponujemy tylko takie działania, które są możliwe do zrealizowania, a więc nie natrafią na opór całego społeczeństwa.

Na naszej liście nie ma np. postulatu wprowadzenia podatku liniowego – najbardziej efektywnej i najtańszej formy systemu podatkowego. Nie proponujemy totalnej prywatyzacji firm i służby zdrowia czy odebrania wszystkich nabytych niesprawiedliwie zasiłków i praw emerytalnych.

Oczywiście, reformy będą bolesne dla tych, którzy żyją na koszt innych podatników. Alternatywą jest trwanie. Tyle że to już nie wystarczy. Podobnie jak nie wystarczy bieżące zarządzanie, z czym rząd Donalda Tuska dość sprawnie daje sobie radę. Dopóki gospodarka w miarę szybko się rozwija, takie rządzenie jest skuteczne. Starcza i na podwyżki, i na drogi, i na zasiłki. Ale to tylko pozór sprawnie działającego państwa. Wystarczy, by tempo wzrostu PKB wyhamowało, a już mamy rekordowy deficyt i zaczynają się rozmowy o podwyżkach podatków i różnych składek. A nie daj Boże, nadejdzie prawdziwa recesja, która jest naturalnym zjawiskiem w gospodarce rynkowej. Wyobraźmy sobie spadek PKB o kilka procent – bezrobocie, demonstracje, zamykane na masową skalę zakłady i nieuchronne cięcie emerytur.

Reformy są więc potrzebne. I wcale nie dlatego, że przekroczymy jakąś wyznaczoną przez Brukselę magiczną granicę 60 procent długu publicznego. Nie dlatego, że deficyt finansów publicznych nie może przekraczać 3 proc. PKB. To tylko symbole.

Jesteśmy biednym krajem. Z niewielkim stosunkowo przemysłem, w którym niewielu pracujących utrzymuje rzesze ludzi żyjących z publicznych pieniędzy. Nie stać nas na 660 miliardów złotych długu publicznego. Bo to oznacza, że na jego obsługę wydajemy rocznie około 40 miliardów złotych – czyli na przykład 2/3 tego, co państwo przeznacza na służbę zdrowia. Jeśli te proporcje będą się pogarszać, to się okaże, że na szpitale po prostu nas nie stać.