Przez media przechodzi wysoka fala dyskusji o sytuacji w spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych zwanych w skrócie SKOK. Przeważnie są to relacje obiektywnie pokazujące istotę sprawy i to, że w systemie finansowym Polski jest miejsce na ten segment działalności depozytowo-kredytowej.
Jako element systemu finansowego, wrażliwy na ryzyko kredytowe i rynkowe oraz złe zarządzanie, SKOK powinny od początku być regulowane w sposób zbliżony do banków. Z przyczyn politycznych opóźniono jednak właściwą regulację i nadzór, co sprawiło, że duża część kas była i nadal jest źle zarządzana. Doprowadziło to do nadmiernej koncentracji ryzyka kredytowego wyrażającego się w złej jakości udzielonych kredytów, a stąd już bardzo blisko do realnego zagrożenia bezpieczeństwa depozytów.
Leczenie wymaga czasu
Objęcie kas nadzorem KNF w 2012 r. okazało się dobrym posunięciem, choć spóźnionym. Doprowadzenie do uzdrowienia portfeli SKOK przez różnego rodzaju działania nadzorcze i kontrolne KNF wymaga czasu. Kilka kas zdążyło już upaść, a kilka jest zagrożonych.
Gdyby nie objęcie SKOK nadzorem komisji, depozyty w nich ulokowane zostałyby stracone, bo upadłe kasy były niewypłacalne, a ich aktywa – czyli kredyty – nieściągalne. Nie stało się tak dzięki objęciu depozytów ochroną Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Kosztowało to już ponad 3 mld zł wypłaconych z niego.
Większość mediów prezentuje te sprawy mniej więcej w taki sposób, jak opisałem, oczywiście bardziej szeroko i wielowątkowy, często obrazowo, niekiedy nawet z dramatyzmem. Nie mogę się jednak zgodzić z częścią mediów co do tego, czyje są pieniądze, za które uratowano SKOK. Wielu autorów, wspominając wypłaty z BFG, pisze, że pochodzą "„z naszych, czyli klientów banków" pieniędzy. Logika jest tu taka, że co prawda pieniądze do BFG wpłacają banki, ale czerpią przychody od klientów, zatem to klienci banków ratują upadające SKOK. Nie można zgodzić się z taką logiką.