Politycy Zjednoczonej Prawicy chwalą się w mediach społecznościowych, jak skuteczny może być rząd, bo oto w ciągu jednej nocy, z poniedziałku na wtorek, jednym ruchem udało się obniżyć ceny paliw czy żywności. Cieszą się też konsumenci, bo rachunki w sklepach rzeczywiście spadły, a te na stacjach benzynowych nawet w sposób dosyć spektakularny.
Obniżka podatków w kontekście walki z inflacją to tylko doraźny środek przeciwbólowy. Bo łagodzi skutki drożyzny, ale nie leczy jej przyczyn (w tym wysokiego popytu konsumpcyjnego). Jeszcze gorzej, że to lekarstwo działa tylko przejściowo – za pół roku tzw. tarcza antyinflacyjna ma się skończyć, co oznacza, że wróci 5-proc. VAT na chleb, mięso czy mleko, wróci też 23-proc. VAT na benzynę, gaz, prąd czy ciepło. Tym samym w ciągu jednej nocy ceny tych produktów wzrosną, a portfele Polaków schudną.
Taka konstrukcja tarczy antyinflacyjnej wydłuża okres drożyzny w Polsce – w sierpniu inflacja wróci z impetem i może utrzymać się na wysokich poziomach do końca tego roku, a może i połowy 2023 r. Jest jednak sposób, by ten scenariusz się nie zrealizował – wystarczy, by rząd przedłużył swoje rozwiązania.
Z drugiej strony na szali stoi kondycja finansów państwa. Obecna tarcza antyinflacyjna kosztuje ok. 11 mld zł, co nie stanowi dla budżetu jakiegoś ogromnego obciążenia. To mniej więcej 2,3 proc. rocznych dochodów zaplanowanych na 2022 r. i mniej więcej tyle, ile przez rok budżet skorzystał na podwyższonej inflacji w 2021 r. Inaczej jednak mogą się przedstawiać te kwoty, gdyby obniżki podatków miały obowiązywać przez cały rok. Może nie zrujnowałoby to budżetu, ale na pewno ograniczyłoby przestrzeń na inne wydatki, w tym na prezenty wyborcze.
Politycy zafundowali sobie trudne decyzje, z którymi będą się musieli wkrótce zmierzyć. Na szczęście to ból głowy rządu, a nie konsumentów.