Gdyby Anglicy mieli euro, nie byłoby brexitu – pisał Janis Warufakis. I choć ten ekscentryczny były minister finansów Grecji nie jest bohaterem z mojej bajki, przyznaję mu rację: premier Cameron nie zaryzykowałby ogłoszenia owego nieszczęsnego referendum.
Żałuję, że i my w swoim czasie nie postawiliśmy kropki nad „i". Euro w wymiarze geopolitycznym zakotwiczyłoby Polskę na Zachodzie, a w gospodarczym przyniosło korzyści, jakie daje posiadanie rezerwowej waluty świata. Górę jednak wzięło przekonanie, że w razie kryzysu elastyczny kurs złotego obroni nas przed recesją, podnosząc konkurencyjność gospodarki. Apetyt przedsiębiorców na euro i pozbycie się ryzyka walutowego stopniowo słabł w miarę, jak malała zmienność kursu. Popularny stał się argument, że stopy procentowe w Eurolandzie są za niskie i niedostosowane do naszej gospodarki, co mogłoby utrudnić trzymanie inflacji pod kontrolą i prowadzić np. do eksplozji kredytowej i bańki w nieruchomościach.
Czytaj także: Euro w rękach polityków
Królowała obawa, że strefa euro nie przetrwa kryzysu, którego kulminacyjnym punktem była plajta Grecji. Wspólna waluta jednak wyszła z niego wzmocniona. Powstaje wspólna polityka fiskalna, której brak był wcześniej głównym mankamentem.
W roku 2020 zbladło wiele innych argumentów przeciw przesiadce ze złotego na euro. Wprawdzie wiosną, w czasie pierwszego lockdownu, złoty osłabł, ale eksporterom trudno było z tego korzystać, skoro handel zablokowało panikarskie zamknięcie granic. Potem siły rynku umacniały naszą walutę. Realne stopy procentowe są u nas ujemne. Polacy masowo wycofują oszczędności z banków i chroniąc je przed utratą wartości, kupują mieszkania. W efekcie ceny nieruchomości wystrzeliły, choć stawki najmu w pandemii ostro zmalały. Polityka pieniężna przyczynia się do bańki, przed którą miała nas bronić.