W Polsce obecnie płace rosną szybciej od inflacji – zapewnia premier Mateusz Morawiecki. Nie jest jednak do końca pewne, czy to dobre zjawisko. Grozi nam ryzyko związane z nadpodażą pieniądza w gospodarce, a rząd nie robi tego, co powinien, żeby temu przeciwdziałać.
Premier zapewnia, że „inflacja nie ma wpływu na zasobność portfeli Polaków (...) kiedy wynagrodzenia rosną dwa razy szybciej niż inflacja, oznacza to, że za zarabianą kwotę możemy kupić dwa razy więcej".
Ten rząd przyzwyczaił się do funkcjonowania w czasie wzrostu gospodarczego. Przyzwyczaił też swoich wyborców do niepodejmowania trudnych decyzji, które mogłyby zabezpieczyć ich przed nadchodzącymi cięższymi czasami. Podaż pieniądza rośnie w tempie niespotykanym od 2008 r., a towarzyszą temu praktycznie zerowe stopy procentowe banku centralnego.
Nadpodaż pieniądza w gospodarce bierze się tym razem nie z zadłużenia Polaków, bo to nawet w ostatnim czasie zmalało, ale z gwałtownego wzrostu zadłużenia instytucji rządowych szczebla centralnego. Do tego doszła emisja dłużnych papierów wartościowych przez takie instytucje finansowe, jak PFR czy BGK. Od początku 2020 r. działania rządu i banku centralnego „dolały" do systemu finansowego Polski jakieś 230 mld zł. Nie pozostaje to obojętne dla gospodarki. Do tego dochodzą transfery socjalne, zwyżki płac oraz kosztów pracy i działalności firm.
To wszystko jednak nie musi docelowo zawsze prowadzić do inflacji na poziomie konsumenckim. Ale tym razem większość transferów trafia bezpośrednio do firm i gospodarstw domowych. Trudno jest w takiej sytuacji zapanować nad rynkiem. Do tego samo przeświadczenie konsumentów czy producentów o nadchodzącym kryzysie inflacyjnym napędza tzw. spiralę inflacyjną.