Minął miesiąc od przedstawienia przez Komisję Europejską propozycji wieloletniego budżetu Unii Europejskiej na lata 2014-2020. W ubiegłym tygodniu na nieformalnym mini szczycie w Sopocie odnieśli się do niej ministrowie ds. europejskich. Co Pan od nich usłyszał?
W Sopocie poznaliśmy pierwsze reakcje 27 krajów, które przez miesiąc studiowały naszą propozycję. Najpierw jednak wypowiedzieli się zaproszeni do Sopotu przedstawiciele Parlamentu Europejskiego. Zgodnie z oczekiwaniami, chwalili naszą propozycję i upominali się o jeszcze lepsze finansowanie polityk Unii, zważywszy na rosnące zobowiązania wynikające z Traktatu Lizbońskiego. Dokładnie tego się spodziewałem, bo Parlament reprezentuje interesy wspólnotowe, a nie narodowe. Natomiast przegląd stanowisk państw członkowskich wypadł lepiej niż się spodziewaliśmy. 24 delegacji spośród 27 uznało naszą propozycję za sensową bazę negocjacji. Nie spodziewałem się pochwał z Londynu, ale zaproszenie do angielskiego parlamentu – konkretnie do Izby Gmin, bo Izbę Lordów, prawdziwie lordowską w sposobie bycia, już odwiedziłem – traktuję jako zaproszenie do dialogu i nadzieję na przełom psychologiczny w postrzeganiu potrzeb finansowych UE. Dla mnie liczy się jedno – mocne potwierdzenie, że propozycja złożona przez Komisję Europejską w czerwcu jest punktem wyjścia w negocjacjach. Może być poprawiana, uzupełniona, ale nie przewrócona.
Wielka Brytania, Szwecja i Holandia nadal domagają się redukcji wydatków?
Teraz poszczególne kraje zajmują stanowiska negocjacyjne, co oznacza, że muszą wytykać to i owo, by walczyć o swoje. Szwecja chciałaby rewolucji po stronie wydatków UE, gdy pośród innych krajów przeważa niechęć do radykalnych zmian strony wydatkowej. Są natomiast gotowe do zmian w sposobie finansowania budżetu i korygowania narodowych bilansów, czemu przeciwstawia się Wielka Brytania, dla której przywilej wywalczony przez Margaret Thatcher w 1984 r., zwany rabatem brytyjskim, ma znaczenie symboliczne, a nie tylko finansowe. Mam nadzieję, że wszyscy dobrze pamiętają lekcję z 2004 r. kiedy to propozycja Komisji Europejskiej była koncertem życzeń i skończyło się na tym, że Zachód ustalił własną podstawę do debaty o budżecie. Nie było nieszczęścia, bo w Europie panował inny niż obecnie klimat. Gdyby jednak ta sytuacja powtórzyła się teraz przy obecnym nie najlepszym klimacie to byłoby to bardzo szkodliwe dla interesów takich krajów jak Polska.
Propozycja Komisji Europejskiej opiewa na 1025 mld euro. To 1,05 proc. unijnego PKB. Te 0,05 proc. to margines na pożarcie dla państw domagających się redukcji wydatków?