Stał się cud. Bruksela - jak dowiedziała się "Rz" - dała Amerykanom stanowcze ultimatum dotyczące zniesienia wiz dla Polski (jesteśmy tu w smutnej grupie z Bułgarią, Rumunią, Cyprem i Chorwacją). Amerykanie na zmianę stanowiska mają trzy miesiące. Jeśli nic nie zrobią możemy wystąpić do Komisji Europejskiej z wnioskiem o restrykcje (może to być choćby wprowadzenie wiz np. dla dyplomatów albo zablokowanie porozumień handlowych).
To pierwszy raz, kiedy UE stawia sprawę tak ostro. Wcześniej przymykała oko na rażącą asymetrię, gdzie nadal musimy uzyskać pozwolenie na to, by na własne oczy obejrzeć American Dream - choć Amerykanie mogą bez przeszkód przyjeżdżać do całej Unii.
Formalnie nadal nie spełniamy wymogu zmieszczenia się w 3 proc. odrzuconych wniosków. A to według amerykańskiego prawa jest warunkiem zniesienia wiz. Co więcej, w ubiegłym roku ten odsetek wzrósł do 10,8 proc. (z 9,3 proc. wcześniej). Więc nawet jeśli wejdzie w życie przyjęta już przez Senat ustawa o reformie prawa imigracyjnego (wciąż nie zatwierdziła jej Izba Reprezentantów) podnosząca próg do 10 proc. to i tak się nie łapiemy.
Oczywiście nie mam złudzeń. Nie wystąpimy o takie sankcje. Mimo kulejącgo latami offsetu i psujących się na potęgę dreamlinerów Amerykanie są dla nas ważni. Bardzo ważni. A bez nas - nawet z naszym najbardziej ślepym oddaniem – jakoś sobie poradzą. Przynajmniej dopóki w Europie mogą liczyć na Anglię i Francję (mimo ostatnich, w sumie drobnych, rozbieżności to jednak sprawdzeni sekundanci Wuja Sama).
Mam akurat bardzo świeże wrażenia dotyczące tego, jak traktuje się obywateli "ważnego sojusznika USA", jak przy różnych okazjach - gdy wypada błysnąć zagrywką PR - mówią przedstawiciele administracji USA wszelakiego szczebla.