W lipcu spadło do 10,1 proc. i można stawiać dolary amerykańskie przeciwko zimbabwejskim, że w sierpniu spadnie do poziomu jednocyfrowego. Nie jest to historyczny rekord miesięczny (zaledwie ósmy wynik w stuleciu), ale lepszy od lokalnego maksimum z lutego 2013 r. o 4,1 pkt proc. (70 tys. bezrobotnych mniej), a od najwyższego poziomu w tym stuleciu aż o 10,5 pkt proc. (900 tys. mniej).
Inflacja – druga dobra wiadomość – utrzymuje się w dolnej strefie stanów niskich (czerwiec 0,3 proc., pierwsze półrocze zero koma zero). A jeżeli dodamy te dwie wielkości, licząc wymyślony przez Okuna tzw. misery index (jego odwrotnością jest wskaźnik dobrobytu), to mamy 10,4 pkt proc. i jest absolutny rekord w skali naszej rynkowej historii. Mało dobrych wiadomości? To dorzucę trzecią. Płace wzrosły w pierwszym półroczu o 3,6 proc. i w sektorze przedsiębiorstw wyniosły średnio 4040 zł.
I tu się zacznie. Zaraz usłyszę krytykę, że owa średnia nie jest obiektywna, bo bierze się z wysokich pensji prezesów, a mediana wynosi zaledwie 80 proc. tej kwoty. Na szczęście na ową polemikę jestem (na dobre i na złe) przygotowany. Osoby, które zarabiają poniżej średniej i chciałyby skokowej podwyżki zarobków, winny udowodnić, że ich wydajność pracy, kreowanie zysku firmy i – najogólniej – wkład w pomnażanie narodowego bochenka chleba jest taki sam jak tych, którzy zarabiają więcej. Nie sądzę, aby en masse było to możliwe. Oczywiście jest tak, że w pojedynczych przypadkach dobrobyt wynika z czynników, na które pracownik nie ma wielkiego wpływu, np. miejsca zamieszkania. Mimo to nie sądzę, by chcąc poprawić sytuację wielodzietnej pani Kowalskiej z Łomży, należało dewastować rynkowy system ustalania płac.
Teraz zła wiadomość. Jedną z popularniejszych ekonomicznych koncepcji kreowania programów wyborczych jest teoria mediany. Głosi ona, że poglądy wszystkich partii zmierzają w stronę spełnienia żądań wyborców zarabiających medianę. Ma ona mocną podbudowę logiczną. Skoro partie chcą wygrać wybory, to muszą zdobyć głosy większości wyborców, a owa większość zgrupowana jest wokół mediany dochodów. To, że owa teoria nie sprawdza się w każdym przypadku, wynika z tego, że w demokracji (jako systemie politycznym) merytokracja (a nie oszukujmy się, zarabiający więcej są na ogół mądrzejsi) czasem wygrywa z demokracją (rozumianą jako rządy ludu). Dzisiaj u nas mediana wyraźnie wygrywa, co widać po programach wszystkich partii. A zatem zapewne czekają nas czasy gospodarki – trafnie nazwanej przez Piotra Aleksandrowicza – „ekonomią hydrauliczną", w której pieniądze przepompowywane będą od Kowalskiego do Wójcika, od Wójcika do Malinowskiego, a od Malinowskiego do Kowalskiego. Tyle że Malinowski, któremu sztucznie podniesiono dochody z mediany do zeszłorocznej średniej po roku zauważy, że znowu zarabia medianę (a licząc rosnącą inflację, może i mniej). Nie jestem pewien, czy trafnie rozpozna przyczyny owej porażki, na pewno jednak od jego odpowiedzi zależeć będzie to, czy demokracja (rządy ludu) okaże się wystarczająco efektywna.