Banki centralne: nihil novi sub sole

Niefortunnym skutkiem ubocznym zastosowanych przez banki centralne programów ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej jest rozpowszechnione przekonanie, że oto władze monetarne mogą masowo drukować pieniądze – pisze ekonomista.

Publikacja: 08.10.2015 21:00

Andrzej Sławiński

Andrzej Sławiński

Foto: materiały prasowe

Przekonanie to rodzi w zwykłych ludziach obawy, że instytucje powołane do stabilizowania gospodarki mogą robić coś, co ją z czasem zdestabilizuje.

W części winnymi pojawienia się takich obaw są same banki centralne. Za mało tłumaczyły, że programy ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (quantitative easing, QE) nie mają nic wspólnego z drukowaniem pieniędzy. Za mało wysiłku włożyły w to, by dostatecznie jasno wyjaśniać opinii publicznej, że QE to są w istocie interwencje na wtórnym rynku obligacji, a więc coś podobnego jak interwencje na rynku walutowym. Nie podkreślały dostatecznie dobitnie, że bezpośrednim efektem QE nie jest wzrost podaży pieniądza, lecz tylko zwiększenie się płynnych rezerw banków.

A jest tak z tej prostej przyczyny, że bank centralny, kupując obligacje od banków komercyjnym, płaci im w ten sposób, że zwiększa ich płynne rezerwy. Podaż pieniądza (gotówka i to, co ludzie i firmy mają na rachunkach w bankach) od tego nie rośnie. Gdyby było inaczej, to Japonia od dawna miałaby kłopoty z inflacją, skoro stosuje QE już od 2001 r.

Banki centralne, podejmując QE, interweniowały na wtórnych rynkach obligacji między innymi po to, by zmniejszyć koszty obsługi długu publicznego (obniżając wysokość długoterminowych stóp procentowych). Interweniowały też po to, by pośrednio wywołać spadek kursu walutowego, ponieważ banki komercyjne, lokując swoje rosnące płynne rezerwy za granicą (carry trade), zwiększają podaż waluty krajowej na rynku globalnym, powodując jej deprecjację. Było tak wcześniej z jenem, dolarem i funtem, a niedawno było też z euro.

Banki centralne zakładały, że wywołane tym wszystkim ożywienie koniunktury przyniesie z czasem ponowny wzrost popytu na kredyt i zwiększenie się podaży pieniądza; którego emisja jest głównie efektem akcji kredytowej banków komercyjnych. W Japonii to wszystko się dotąd średnio udawało, w części dlatego, że skutki starzenia się społeczeństwa są w tam najdotkliwsze. W USA i Wielkiej Brytanii QE pomogło wydobyć się ich gospodarkom z recesji. Trzymajmy kciuki, by było tak również w strefie euro.

By dostrzec, czym są w istocie programy QE, zadajmy sobie pytanie o to, co było w Japonii źródłem finansowania rządowych inwestycji infrastrukturalnych. Były nim dochody z emisji obligacji. Kto jednak je kupował? Otóż kupowały je banki, wykorzystując w tym celu gromadzący się w nich nadmiar oszczędności gospodarstw domowych i firm, którego nie mogła wchłonąć anemiczna akcja kredytowa. Dług publiczny rósł więc w Japonii po to, by nadmiar oszczędności wracał do gospodarki – poprzez inwestycje publiczne – co chroniło ją przed osunięciem się w recesję. Jeśli tak było, to znaczy, iż rzeczą, która zbyt często uchodzi powszechnej uwadze jest to, że źródłem finansowania dużych deficytów budżetowych były w Japonii oszczędności, a nie emisja pieniądza.

Bank Japonii od kilku lat skupuje znacznie więcej obligacji skarbowych, niż emituje ich japoński rząd. Wkłada w ten sposób do lodówki swych aktywów w dużej mierze te obligacje, których emisja umożliwiła wcześniej wykorzystanie gromadzącego się bankach nadmiaru oszczędności do finansowania rządowych wydatków infrastrukturalnych. Sytuacja ta ilustruje, że QE nie jest instrumentem uniwersalnym. Pomaga łagodzić problem typowy dla krajów wysoko rozwiniętych, bo tylko one (na razie) mają (w wyniku delewarowania i sekularnej stagnacji) problem z nadmiarem oszczędności.

Wbrew pozorom jednak QE nie jest jakimś rewolucyjnych przełomem w bankowości centralnej. Z punktu widzenia istoty polityki pieniężnej nie dzieje się tu nic nowego (nihil novi sub sole). Stosując QE, banki centralne robią to, co robiły zawsze. Starają się być termoregulatorem gospodarki, pomagając jej wracać na ścieżkę zrównoważonego wzrostu.

Autor jest dyrektorem Instytutu Ekonomicznego NBP, w przeszłości był członkiem Rady Polityki Pieniężnej

Przekonanie to rodzi w zwykłych ludziach obawy, że instytucje powołane do stabilizowania gospodarki mogą robić coś, co ją z czasem zdestabilizuje.

W części winnymi pojawienia się takich obaw są same banki centralne. Za mało tłumaczyły, że programy ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (quantitative easing, QE) nie mają nic wspólnego z drukowaniem pieniędzy. Za mało wysiłku włożyły w to, by dostatecznie jasno wyjaśniać opinii publicznej, że QE to są w istocie interwencje na wtórnym rynku obligacji, a więc coś podobnego jak interwencje na rynku walutowym. Nie podkreślały dostatecznie dobitnie, że bezpośrednim efektem QE nie jest wzrost podaży pieniądza, lecz tylko zwiększenie się płynnych rezerw banków.

Pozostało 82% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bolączki inwestorów – od kadr po zamówienia
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację