Reklama

Andrzej Sławiński: Raport Kasandry

W części państw przyrost liczby miejsc pracy w usługach już nie nadąża za ich spadkiem w przemyśle – pisze były członek RPP.

Publikacja: 12.09.2016 19:45

Andrzej Sławiński: Raport Kasandry

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Josepha Stiglitza i Bruce'a Greenwalda nie da się posądzić o niedocenianie udziału instytucji finansowych w spowodowaniu wyjątkowo dotkliwej recesji lat 2008–2009, która (jak wiele na to wskazuje) przekształca się na naszych oczach w sekularną (trwałą – red.) stagnację. Obaj profesorowie uważają jednak, że jest także inna przyczyna obecnej stagnacji i jest ona podobna do tej, która sprawiła, że recesja po krachu na giełdzie w 1929 r. przekształciła się szybko w wielki kryzys lat 30.

Teza Stiglitza i Greenwalda, o której będzie dalej mowa, jest warta poznania, ponieważ pomaga przynajmniej w części wyjaśnić, dlaczego mamy teraz do czynienia, zwłaszcza w przemyśle, z aż tak długotrwałą globalną posuchą w inwestycjach przedsiębiorstw.

Śmierć przemysłu

Byśmy mogli dobrze dostrzec mechanizm, o którym chcą nam powiedzieć obaj ekonomiści, radzą nam cofnąć się do przełomu XIX i XX wieku, gdy tempo wzrostu wydajności w rolnictwie stało się wyraźnie wyższe niż tempo zwiększania się popytu na żywność. Powodowało to długotrwały spadek cen produktów rolnych. Dochody amerykańskich farmerów, którzy w latach 20. stanowili 30 proc. ogółu zatrudnionych, nieustannie malały. Coraz większą ich część musieli przeznaczać na spłatę zaciągniętych kredytów. Coraz mniej mogli wydawać na dobra przemysłowe.

Wprawdzie amerykański przemysł rozwijał się wtedy dynamicznie, ale malejący popyt rolnictwa na dobra przemysłowe coraz bardziej osłabiał koniunkturę. Na powierzchni zdarzeń nie było tego widać, dopóki boom na rynku budowlanym podtrzymywał koniunkturę, a wzrost cen akcji umacniał wiarę, że przyszłość będzie coraz lepsza.

Recesja po krachu giełdowym w 1929 r. przekształciła się w wielki kryzys nie tylko dlatego, że upadki wielu banków zmniejszyły o jedną trzecią podaż pieniądza (wraz z bankructwem banków znikły ulokowane z nich depozyty), ale także dlatego, że pojawiło się groźne sprzężenie zwrotne pomiędzy recesją w przemyśle i przyspieszonym przez kryzys spadkiem dochodów farmerów. A oni sami znaleźli się w pułapce. Kryzys gospodarczy uniemożliwiał im przenoszenie się do miast, by znaleźć tam pracę w przemyśle. Pomógł dopiero New Deal Franklina Delano Roosevelta, a przede wszystkim późniejsze ogromne wydatki wojenne.

Reklama
Reklama

Joseph Stiglitz i Bruce Greenwald uważają, że podobny (jeśli nawet nie aż tak dramatyczny) proces zachodził po drugiej wojnie światowej i dotyczył tym razem przemysłu, w którym wydajność rosła szybciej niż popyt na dobra przemysłowe. I podobnie jak było wcześniej z rolnictwem, skutkiem takiej sytuacji był postępujący relatywny spadek cen dóbr przemysłowych. Jak podaje Barry Eichengreen, ich relatywne ceny były stabilne w latach 1870–1950, po czym spadły o więcej niż połowę.

Wzrost wydajności powodował, że malał udział zatrudnionych w przemyśle. Od lat 50. w Stanach Zjednoczonych zmniejszył się on z 25 proc. do 9 proc. Tworzona w coraz bardziej wydajnym przemyśle wartość dodana rosła, ale zatrudnienie (w liczbach bezwzględnych) od końca lat 70. przestało się zwiększać, a od lat 90. tendencja spadkowa była już wyraźna.

Badania Greenwalda i Kahna wykazały, że o wiele więcej miejsc pracy w amerykańskim przemyśle zniknęło w wyniku wzrostu wydajności niż w następstwie przenoszenia produkcji do Chin. W samych zaś Chinach, które wszyscy traktują jak ogromną fabrykę, górny pułap udziału zatrudnionych w przemyśle był największy w 1995 r., gdy wyniósł 15 proc., ale potem – jak podaje Dani Rodrik – już się nie zwiększał, pomimo ogromnego przecież napływu inwestycji bezpośrednich.

W pozostałych krajach wysoko rozwiniętych proces zmniejszania się udziału zatrudnionych w przemyśle zaczął się później niż w USA: w Szwecji w latach 60., w Niemczech w latach 70., a w Korei Południowej w końcu lat 80. Wszędzie jednak przemysł przestawał być miejscem, gdzie powstawała wcześniej duża liczba miejsc pracy.

Nowe miejsca pracy tworzono przede wszystkim w usługach. Michael Spence – uhonorowany razem ze Stiglitzem Nagrodą Nobla w 2001 r. – podaje, że w latach 1990–2008 zatrudnienie w amerykańskim przemyśle zwiększyło się o 600 tys. osób, a w usługach wzrosło w tym samym czasie o 27 mln.

Bruce Greenwald, który wprost kocha wyraziste stwierdzenia, mówi o „śmierci przemysłu". Można oczywiście powiedzieć, że jest w takiej konstatacji dużo przesady, ale jeśli patrzeć na przemysł jako branżę generującą kiedyś dużą liczbę miejsc pracy, to w stwierdzeniu takim jest dużo racji. Bruce Greenwald ilustruje je żartobliwym, ale znamiennym przykładem, że w USA jest 200 tys. zawodowych sportowców, a amerykański przemysł wydobywczy zatrudnia 180 tys. osób.

Reklama
Reklama

Globalny helikopter

Joseph Stiglitz i Bruce Greenwald zwracają także uwagę, że jedną z przyczyn globalnych nierównowag jest właśnie to, że w ogóle w skali międzynarodowej popyt na dobra przemysłowe rósł wolniej niż wydajność w przemyśle. Państwa, w których gospodarkach dużą rolę odgrywa nadal przemysł, muszą szukać zbytu przede wszystkim na rynku światowym. Problem w tym, że globalnej gospodarce nie jest łatwo wchłonąć ich bardzo duże nadwyżki handlowe. Przed niedawnym kryzysem wchłaniały je w dużej części Stany Zjednoczone, gdzie 80 proc. gospodarstw domowych przez długi okres wydawało (dzięki boomowi kredytowemu) o 10 proc. więcej, niż wynosiły ich dochody.

Teraz Amerykanów już po prostu na to nie stać i długo tak pozostanie. Również inne kraje deficytowe, jak między innymi Hiszpania, nie będą w stanie wchłaniać nadwyżek eksportowych innych państw, ponieważ są zbyt zadłużone. I w strefie euro, i w skali globalnej problem jest ten sam. Kraje mające deficyty handlowe nie mogą się zadłużać w nieskończoność.

Dlatego Joseph Stiglitz i Bruce Greenwald od dłuższego już czasu proponują wrócić do istoty koncepcji Johna Maynarda Keynesa, który zaproponował jeszcze w 1944 r. na konferencji w Bretton Woods, by Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie był tylko globalnym funduszem stabilizacyjnym, czym w końcu został, lecz globalnym bankiem centralnym emitującym walutę rezerwową – którą dzisiaj formalnie są Specjalne Prawa Ciągnienia (SDR). Obaj ekonomiści od lat proponują, by zacząć emitować je naprawdę, a nie (jak dotąd) w śladowych ilościach i od wielkiego dzwonu.

Byłoby to czymś w rodzaju dokonywanego w skali globalnej, a proponowanego dzisiaj, zrzucania pieniędzy z helikoptera. Kraje deficytowe, wykorzystując przydzielone im kwoty SDR, mogłyby w ten sposób finansować część swego importu, nie zwiększając zadłużenia, co ożywiałoby globalną koniunkturę.

Propozycja jest dobra, ale szanse na jej realizację są nikłe. Oznaczałoby to bowiem transfer dochodów w skali międzynarodowej, w sprawie którego nie mogą się już od dawna porozumieć nawet kraje strefy euro, mimo że zamierzały stworzyć gospodarkę na tyle wspólną, że bilanse handlowe nie miałyby już znaczenia; tak jak nie ma go bilans handlu Mazowsza z Dolnym Śląskiem.

Potencjalne szanse, które nie są wykorzystywane, wydają się nie nieść z sobą żadnych kosztów. Ex post te koszty są jednak znane. W 1933 r. świat nie wykorzystał konferencji w Londynie, by podjąć wspólne działania na rzecz walki z kryzysem. Lista konsekwencji (nie tylko ekonomicznych) fiaska tamtej konferencji jest – jak teraz wiemy – smutna i długa.

Reklama
Reklama

Niepokojąca zagadka

Problem wyraźnie niższego niż przed kryzysem tempa wzrostu gospodarczego jest ważny między innymi z tego względu, że utrudnia (trochę podobnie jak było w czasie wielkiego kryzysu) realokację zasobów w gospodarce – tym razem jednak nie z rolnictwa do przemysłu, lecz z przemysłu do usług. William Janeway – wykładowca uniwersytecki m.in. w Princeton University, który przez 40 lat zarządzał firmami venture capital – często podkreśla, że marna koniunktura utrudnia wdrażanie innowacji, co zmniejsza szanse na wzrost liczby dobrze płatnych miejsc pracy w usługach.

Ryzyko, że tempo zwiększania się liczby miejsc pracy w usługach może nie nadążać za ich relatywnym spadkiem w przemyśle w części państw, już się materializuje. W Ameryce Łacińskiej – jak od dłuższego czasu alarmuje Dani Rodrik – sektor usług rozwija się zbyt wolno, by wchłonąć wszystkich, którzy tracą pracę w przemyśle i od razu trafiają do szarej strefy. Dlatego w publikacjach Rodrika tak często przewija się określenie „przedwczesna deindustrializacja".

Trudność podtrzymywania tempa wzrostu gospodarczego na poziomie wystarczającym, by przekształcenia strukturalne nie niosły z sobą zbyt dużych kosztów społecznych, wynika nie tylko z tego, że trzeba by rozwijać te branże, na których rządy chcą z reguły oszczędzać (służba zdrowia i edukacja). Problem w tym, że w wielu gospodarkach tempo wydajności słabnie, ale ekonomiści nie mają przekonania, że dobrze rozumieją tego przyczyny.

Przypomnijmy, że (ogólnie rzecz biorąc) mogą być trzy powody zmniejszania się tempa wzrostu wydajności: przedłużająca się (np. po poważnym kryzysie finansowym) słabość popytu, która zmniejsza wielkość produkcji na zatrudnionego, niedostatek inwestycji, który zmniejsza techniczne uzbrojenie pracy, a nade wszystko malejąca mobilność zasobów, która sprawia, że zmniejsza się skala przemieszczania się zasobów do nowoczesnych, bardziej wydajnych branż wytwórczości. Silny i trwały spadek wydajności, jaki nastąpił w ostatnich latach w krajach wysoko rozwiniętych, wynika niestety z tego, że wszystko to dzieje się naraz.

Co więcej, wyniki dzisiejszych badań wskazują, że w krajach wysoko rozwiniętych dynamizm gospodarczy słabł już od lat 80. XX wieku. Malało tempo i skala przepływu zasobów pomiędzy różnymi branżami gospodarki. Malała liczba tworzonych start-upów.

Reklama
Reklama

W ostatnich zaś latach wyraźnie zmniejszyła się także skala przepływu innowacji z firm, które charakteryzuje najwyższe tempo wzrostu wydajności do pozostałych przedsiębiorstw. Jeśli nawet Bank Anglii pisze w swych opracowaniach, że znane są symptomy tych zjawisk, ale wszelkie diagnozy ich przyczyn charakteryzuje wysoka niepewność, to mamy do czynienia z naprawdę niepokojącą zagadką.

Prof. Andrzej Sławiński był członkiem RPP w latach 2004–2010, obecnie jest dyrektorem Instytutu Ekonomicznego NBP i wykładowcą w Szkole Głównej Handlowej

Opinie Ekonomiczne
Prof. Sławiński: Banki centralne to nie GOPR ratujący instytucje, które za nic mają ryzyko systemowe
Opinie Ekonomiczne
Prof. Kołodko: Polak potrafi
Opinie Ekonomiczne
Paweł Rożyński: Europa staje się najbezpieczniejszym cmentarzem innowacji
Opinie Ekonomiczne
Nowa geografia kapitału: jak 2025 r. przetasował rynki akcji i dług?
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof A. Kowalczyk: Druga Japonia i inne zasadzki statystyki
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama