Ta historia to gotowy scenariusz filmowy. Kobieta, która z niewyjaśnionych przyczyn traci wzrok, poddaje się eksperymentalnej terapii. Wcześniej sprawdziła wszystkie możliwości leczenia – łącznie z tradycyjną medycyną chińską. Lekarz – nie wiadomo, szarlatan czy geniusz – wstrzykuje kobiecie niesprawdzony preparat zawierający komórki wyciągnięte wcześniej z jej kości uda. A ta odzyskuje zdolność widzenia, bierze ślub z ukochaną (tak jest – z dziewczyną) i może sama prowadzić swoją restaurację.
Tyle że to nie jest scenariusz. Sprawę niewidzącej od pięciu lat Vanny Belton, która zaczyna widzieć po kontrowersyjnej terapii, opisuje „Baltimore Sun".
Raz w siatkówkę, raz w nerw
29-letnia dziś Belton starała się o pracę w waszyngtońskiej policji. W 2009 roku zauważyła, że obraz w jej oczach odrobinę się rozmazuje. Postęp choroby był bardzo gwałtowny – kilka tygodni później praktycznie przestała widzieć.
Diagnoza lekarzy: zapalenie nerwu wzrokowego. Najczęstszą jego przyczyną jest stwardnienie rozsiane – i to najpierw zasugerowali lekarze. Kiedy okazało się, że to nie to, uznali, że zaburzenie wzroku jest tymczasowe i minie samo. – Po sześciu miesiącach – wspomina Belton – przestali używać słowa „tymczasowe".
Nie wiadomo, co spowodowało utratę wzroku, lekarze nie wiedzieli też, jak młodej kobiecie pomóc. Ta zaś sprawdzała kolejno „leczenie" ziołami, akupunkturę i... plany testów klinicznych, które publikuje na swojej stronie National Institutes of Health (Clinicaltrials. gov).