No to jeszcze zostały nam Włochy.
Najpierw zakochałem się we Włoszce, w mojej obecnej żonie Livii. Spotkaliśmy się w Kolumbii. Livia pracowała w produkcji telewizyjnego miniserialu "Nostromo". To była miłość od pierwszego wejrzenia, jakby trafił we mnie grom. A potem było tylko coraz lepiej. Przedtem wiązałem się z aktorkami i to było trudne. Bo aktorzy mają bardzo silne poczucie ego, które w jakimś momencie zawsze przeważa nad"my". Z Livią się nie ścigamy. I jestem bardzo szczęśliwy, że razem z nią w moje życie wkroczyły Włochy. Jeździmy tam często, choćby po to, żeby odwiedzić rodziców mojej żony. Ale też nie ma piękniejszego miejsca na urlop. To niezwykły kraj. Czuję się znakomicie w Rzymie, często jeździmy też do Umbrii. Mogę się już bez problemu porozumieć z Włochami w ich języku. No i uwielbiam włoskie jedzenie.
Pracuje pan jednak na ogół w Anglii.
Czuję się Europejczykiem, a w Wielkiej Brytanii mamy znakomitych twórców. Skoro mogę tu pracować z takimi artystami jak Michael Winterbottom czy Antonia Bird, to chyba nie mogę narzekać. Mam zresztą w planach także dużą amerykańską produkcję, na której czele stoją superinteresujący artyści. Dzisiaj świat kina tworzy coraz wyraźniejszą miksturę. Amerykanie przyjeżdżają kręcić do Europy, wielkie gwiazdy hollywoodzkie grają u angielskich reżyserów, z kolei Amerykanie zachwycają się doskonale wykształconymi w teatrze, zdyscyplinowanymi i niezmanierowanymi wykonawcami angielskimi.
Taką mieszanką był również "Dziennik Bridget Jones". Nie raziło pana, że typową angielską trzydziestolatkę zagrała Amerykanka?
Nie ukrywam, na początku tak. Jak wszystkich. Ale dzisiaj wiem, że bez niej nie byłoby tego filmu. Zresztą Renee Zellweger okazała się cudowną osobą. W każdym filmie dużo zależy od głównej gwiazdy. To ona narzuca styl, buduje atmosferę na planie. Renee jest bezpośrednia, dowcipna, bezpretensjonalna i pełna energii. Na dodatek ciężko pracuje i nie pozwala sobie na żadne gwiazdorskie fochy.