W tym roku z długiej listy niezbywalnych atrybutów świąt zniknie karp. Nasze wegetariańskie dzieci poprosiły grzecznie o amnestię dla ryby, a ja przystaję na to z ochotą – nigdy nie lubiłam patrzeć w zmętniałe, wyłupiaste oko.
Atmosfera świąt to sekwencja następujących po sobie zapachów. Najpierw pasta do podłóg i krochmal. Potem suszone śliwki, grzyby, piernikowe korzenie, makowe mleko, pomarańcze. Igliwie, żywica, świece i swąd sztucznych ogni. Wreszcie ledwo wyczuwalna woń opłatka, zapach śniegu i świątecznej prasy, którą obłożeni, wylegujemy się do późna…Wypisałam na kartce wszystko to, co w Świętach lubię, i to, czego nie lubię. A więc: nie lubię sprzątania. Ale lubię, kiedy posprzątane. Nie lubię gotowania. Ale jestem dumna, że oto ugotowałam coś bez benzoesanu sodu i aromatu identycznego z naturalnym.
Nie lubię zamiatania pod choinką. Ale lubię żywiczny zapach w domu. Nie lubię kupowania prezentów. Ale lubię obdarowywać. I stanowczo lubię ten rzadki świąteczny moment, kiedy wyciągamy pudła gier planszowych i rżniemy w nie do późnej nocy z dziećmi.
Fajne w świętach jest i to, że stanowią powszechną, narodową abolicję od naszych zawodowych grzechów. Codziennie zasuwamy jak chomik w kołowrotku, oddając firmie trzecią część naszego życia, po czym, mniej więcej z chwilą pojawienia się pierwszej choinki w supermarkecie – chomik wolniej przebiera łapkami, kołowrotek zwalnia. Oszczędzamy siły na wyczerpującą galopadę po sklepach i przedświąteczny aerobik na suknach do podłóg. Ale nasze grzechy są nie tylko zawodowej natury…
Święta sprzyjają staroświeckim rozrywkom. Opasuję moją feministyczną talię bawełnianym fartuchem – tym symbolem ciemiężonej kobiecej wolności – i przez tydzień udaję gospodarną i zręczną niewiastę. Piekę pierniczki. Lukruję skrzydła aniołom. Sklejam łańcuchy z kolorowego papieru. Czyszczę platery. Krochmalę obrusy. Kręcę piruety froterując podłogi. W radiu mruczy Rod Stewart – chudy Santa Claus.