Rz: Co pani myśli o turystyce masowej?
Elżbieta Dzikowska:
Zaskoczę panią: to jest bardzo dobre zjawisko! Użyję frazy, która dziś jest mocno wytarta, ale zawsze prawdziwy będzie jej sens: po prostu podróże kształcą. I nie dość, że dobrze kształcą, to jeszcze w wielu dziedzinach. O ile tylko nie spędzamy czasu na zatłoczonej plaży pod zakurzoną palmą, to można powiedzieć, że podczas wakacji uczęszczamy na uniwersytet i rozmaite jego wydziały: etnografii, archeologii, socjologii, geografii, historii i religioznawstwa. Ja sama mam świadomość, że bardzo się dzięki turystyce wzbogaciłam. A więc to dobrze, że dziś niemal każdy na własne oczy może zobaczyć świat, a doświadczenia zdobyte w podróży, kulinarne i inne, wykorzystać w swojej okolicy.
Jako miłośnik przyrody i historyk sztuki nie widzi pani zagrożeń płynących z tłumnej turystyki?
Oczywiście, zagrożenia są. To naturalne, że gdybyśmy przemierzali np. Angkor Thom w Kambodży zbyt często i w zbyt dużych grupach, zagrażałoby to jego zabytkom. Dlatego jestem za regulacjami wprowadzanymi w niektórych miejscach, by chronić je przed ludzką dewastacją. Nawet jeśli ogranicza to naszą „wolność turystyczną”. Jeśli ludzie chcą oglądać Złotą Uliczkę w Pradze czy zwiedzać centrum Katmandu w Nepalu, muszą za to zapłacić. Zysk z płatnego wstępu przeznaczany jest na renowację i konserwację zabytków. Turystyka masowa może więc stanowić strumień kontrolowany.