Trzeba wyjechać jakieś 40 kilometrów za Warszawę, żeby z oczu znikły billboardy, baraki, budy, hurtownie, warsztaty. Do tych starych-nowych przedmiejskich zabudowań dołączyły ostatnio najnowsze – nowoczesne zakłady przemysłowe wyrastające jedne po drugich na działkach, na których jeszcze rok temu rosło żyto. Teraz stoją tu kontenerowe zakładziki otoczone przystrzyżonym trawnikiem, obsadzone tujami.
Nie wiadomo, co produkują, w każdym razie nie mają dymiących kominów i pijanego stróża w portierni. Wetknięta obok w nieuprawianą już ziemię tablica „sprzedam 1,5 ha” zapowiada, że za chwilę powstanie następny technologiczny okaz współczesnego kapitalizmu.
Po mazowiecki pejzaż, który 20 lat temu zaczynał się za Łomiankami (tuż za granicą Warszawy), teraz trzeba jechać aż 70 km, za Płońsk. Ale raszynizacja przedmieść, jak nazwał ją któryś architekt, to zjawisko, które dotyczy nie tylko Warszawy i nie tylko wyjazdu na Kraków. Ta choroba toczy wszystkie większe miasta Polski. Przedmieścia zaludniają się chaotycznie, paskudnie, w tempie optymistycznie świadczącym tylko o wzroście gospodarczym. Miasta rozłażą się, wyrzucając na obrzeża to, co nie pasuje do centrum. Każdy dom innej wysokości i w innym stylu, w to wetknięte budynki gospodarcze bez myśli i planu.
„Mazowsze, piasek, Wisła i las. Mazowsze, długo, płasko, daleko” – pisał Baczyński. Długo, płasko i daleko było, ale 60 lat temu. Pól coraz mniej, hurtowni coraz więcej. Ziemia, której nie opłaca się uprawiać, zarasta sosnowo-brzozowymi tandetnymi porolnymi laskami.
Dęby, klony, lipy są dla leśników za drogie. W Polsce centralnej prawdziwych lasów ubywa. Za to przybywa pól rzepaku, który w maju ślicznie zakwita na żółto. Przy drogach straszą knajpy w stylu pseudodworu, chaty z bali, „kolonialne” motele.