Zaraz za bramą i we mnie budzi się duch odkrywcy. Zaglądam w potężny peryskop. Wchodzę do wnętrza kalejdoskopu. Przeglądam się w lustrze, w którym każdy wygląda niczym rzeźba Giacomettiego.
Duży pryzmat odwracam w kierunku parkowych drzew i w rozszczepionej wiązce światła oglądam kolorowy pejzaż.
Próbuję akustycznych sztuczek. Przysłuchuję się różnicy dźwięku metalowych trójkątów, zależnego od ich wielkości. Uderzam w gong tam-tam, uważając, by nie celować w sam środek, bo może go to nieodwracalnie uszkodzić. Przez akustyczny rurowy telegraf podobny do trąbek wetkniętych w ziemię rozmawiam z parą dzieciaków.
Staram się pojąć, o co chodzi w Nurku Kartezjusza i Kołysce Newtona, w której huśtają się ciężkie metalowe kule.
Niejasności rozpraszają opisy lub instruktorzy. Przy jednej z alejek zatrzymują mnie modele cząsteczek wodoru, 500 miliardów większe od rzeczywistych, więc widać wszystko jak na dłoni. Dwie godziny w pełnym niespodzianek ogrodzie mijają nie wiadomo kiedy.