„To, co chcemy nazwać szczęściem, nie jest identyczne ani z pomyślnością, ani z wielką radością, ani z posiadaniem wielkich dóbr (...). Szczęściem jest trwałe, pełne i uzasadnione zadowolenie z życia” – pisał Władysław Tatarkiewicz w książce „O szczęściu”, jednej z moich ukochanych młodzieńczych lektur.
Ktoś z rodziny podsunął ją siedemnastolatce szukającej odpowiedzi na życiowe pytania. Ale nie znalazłam w niej łatwych odpowiedzi; nie była pisana z intencją praktyczną, lecz teoretyczną. Profesor Tatarkiewicz przedstawia w niej i analizuje sytuacje i losy ludzkie, opisuje przeżycia, cytuje filozofów, estetów i pisarzy religijnych, poetów i wiedzę ludową. Zawsze zaznaczając, że wygłaszanie mądrości o szczęściu przekraczałoby jego kompetencje.
Jednak ta lektura dała mi coś znacznie cenniejszego niż szybki zestaw porad. Było to odkrycie osoby autora, która wyłoniła się zza stron książki. Człowieka dziewięt-nastowiecznego w najlepszym sensie tego słowa. Z wielką wiedzą, skromnością, życzliwością dla ludzi i pogodą ducha niezmąconymi przez przejścia. Człowieka, który nie znał słów „sukces” i „kariera” w znaczeniu takim, w jakim znamy je dzisiaj.
Tatarkiewicz nie był ascetą uciekającym od przyjemności życia, ale patrzył na nie z dystansem. Głupio się do tego przyznać, ale został wtedy moim idolem, jakiego nie znalazłam ani w osobie rockmana, ani aktora.
Dzisiaj słowo „sukces” patrzy na nas z okładek wszystkich pism. Na kursach dla dziennikarzy Folio w Nowym Jorku dowiedziałam się, że najlepiej umieścić je na okładce, gdyż jest jednym z dziesięciu, które najlepiej sprzedają gazetę. Profesor Tatarkiewicz zdziwiłby się, gdyby to usłyszał. On słowo „sukces” znał, ale w innym znaczeniu. Dla niego sukces mógł się pojawić w życiu jako zwieńczenie niektórych, najczęściej długotrwałych, starań, pracy, wytrwałości, przyzwoitości. Mógł, ale nie musiał. I niekoniecznie oznaczał szczęście.