Anna podejrzewała u siebie depresję od dłuższego czasu. – Ale było to takie duże słowo, jednostka chorobowa, kojarzyłam ją z lekami i terapią. A ja przecież pracowałam, wychowywałam dzieci. Kiedy raz powiedziałam o moich podejrzeniach lekarzowi, stwierdził, że mam zespół obniżonego nastroju, żebym się wyspała, i przejdzie... Nie przeszło – mówi dziś Anna, 35-latka, po zakończonej terapii.
Mimo zwiększającej się wiedzy na temat choroby, jej diagnozowania oraz leczenia depresja nadal jest bardzo niebezpieczna. Jak pokazują badania, dotyka ona blisko 20 proc. ludzi na całym świecie. Mimo to wciąż jest rzadko rozpoznawana i jeszcze rzadziej leczona. A leczyć ją trzeba koniecznie – w skrajnym wypadku może się skończyć śmiercią chorego.
Depresja należy do chorób trudnych do zdiagnozowania. Świadomość społeczna na jej temat też nie jest wysoka. Często wiedzy w tej dziedzinie brakuje także lekarzom pierwszego kontaktu: nie istnieje takie pojęcie, jak zespół obniżonego nastroju. Możemy mieć problemy adaptacyjne związane ze zmianami w życiu, ale one nie są tak silnie odczuwalne i przechodzą po kilkunastu dniach. Depresja sama nie przechodzi.
Większość z nas ma także skłonność do bagatelizowania swojego samopoczucia psychicznego. Chorobami wewnętrznymi przejmujemy się o wiele szybciej i poważniej. W przypadku złego samopoczucia psychicznego, utraty chęci działania, długotrwałego smutku – prędzej obwiniamy się, wstydzimy, zamykamy w sobie.
Istnieją dwie teorie na temat genezy powstawania depresji.