Obaj dostarczyli publiczności w Filharmonii Narodowej największej satysfakcji, jaka zdarza się przy słuchaniu muzyki. Każdy widz mógł wynajdywać subtelne różnice w interpretacjach dwóch artystycznych indywidualności.
Swoje recitale zaczęli od Bacha. Obaj wiedzą, jak wniknąć w jego polifoniczne bogactwo, pokazać, że w pozornym nadmiarze brzmień ukryta jest żelazna logika.
Bach w ujęciu Perahii jest wielki i dostojny. VI Partita stała się zatem potężną budowlą, której misterną konstrukcję mieliśmy podziwiać. Nawet w wypełnionej smutkiem sarabandzie więcej było dostojeństwa niż uczuć. Anderszewski w programie umieścił V Suitę angielską i potrafił udowodnić, że muzyka mistrza baroku to pasjonujący teatr z własną dramaturgią i emocjami.
Z Beethovena wybrali sonaty ze schyłku jego życia. Tę z op. 109 Perahia potraktował z rozmachem, ale pasjonujące było liryczne adagio zagrane tak, jakby duch Chopina spotkał się z Bachem. W późniejszej o dwa lata Sonacie As-dur op. 110 Anderszewski odnalazł większą dawkę romantycznych klimatów.
Efektowny finał Perahia zarezerwował dla Chopina, którego interpretuje ze znawstwem, ale bez sentymentalizmu. Mazurki pod jego palcami zyskują dziarski rytm, etiudy są popisem mistrzowskiej wirtuozerii, a Scherzo E-dur ma zaskakującą, błyskotliwą zmienność rytmów.