Na początku trudno uwierzyć, że to album nagrany gdzieś na Warmii. Co prawda w kraju przybywa młodych muzyków zaskakujących wyobraźnią, ale Paweł Milewski i Rafał Bawirsz nagrali płytę wyjątkowo intymną i poruszającą.
Utwory w żaden dosłowny sposób nie nawiązują do tradycji polskiej piosenki, teksty są śpiewane po angielsku, a mimo to poruszają jakąś znajomą nutą. Kompozycje z ich drugiego albumu „Quiet Giant" są kombinacją oszczędności i wyrafinowania, romantyzmu i smutku, artystycznego zamysłu i zwykłej szczerości. Zgodnie z tytułem płyta wydaje się niepozorna, a świadczy o gigantycznym talencie. Taki efekt – wypielęgnowane, dojrzałe kompozycje – nieczęsto się zdarza. 12 utworów zagranych na akustycznych gitarach, czasem tylko z towarzyszeniem trąbki i klarnetu, wywołuje złudzenie: muzyka słyszana po raz pierwszy wydaje się znana, nawet własna. Ale odtwarzana po raz kolejny, okazuje się coraz bardziej intrygująca.
Im mniej skomplikowane utwory, tym wyrazistsze. Głosy obu muzyków – łagodne, ale silne – układają się w idealne harmonie. Od lat żaden polski wokalista nie śpiewał równie czule. Jedną z największych zalet płyty jest ucieczka od stereotypu męskości, wzmacnianego przez wykonawców rocka i hip-hopu. Nie ma tu również sentymentalizmu, w jakim kąpią się popowi piosenkarze. Milewski i Bawirsz przywołują wyczucie i wrażliwość, które odeszły razem z Grzegorzem Ciechowskim.
Twilite porozumiewają się własnym dialektem i trudno ich album przyrównać do twórczości innych muzyków. Ale w jednym przypominają angielskiego piosenkarza i kompozytora Davida Graya – śpiewając, sprawiają zarazem przyjemność i ból. Nie chybią celu, więc słuchaczy unikających wzruszeń stanowczo zniechęcam.