Album ukazuje się w kluczowym momencie kariery Amerykanki. Bardzo dobrymi kompozycjami ma szansę uciąć złośliwe komentarze internautów i krytyków, którzy wątpili w jej talent i zdążyli ogłosić jej porażkę.
Na „Born to Die" dominuje nastrojowy pop, miejscami czuć flirt z r'n'b. Całość nasycona jest podniosłymi sekcjami smyczkowymi i chropowatymi samplami. O wartości płyty decyduje jednak wyjątkowa barwa głosu artystki i jej umiejętności kreacyjne. Bywa histeryczną kochanką, by w mgnieniu oka zmienić się w zblazowaną gwiazdę. Wdzięczy się jak nastolatka, a po chwili sprowadza na ziemię lodowatą cierpkością. W tym momencie historia jej kariery nabiera innego wymiaru. Lana, podobnie jak Lady Gaga, bawi się słuchaczem, wciąż zmieniając tożsamość, pokazuje, że w dzisiejszych czasach można dowolnie kreować swój wizerunek.
Prawie każda piosenka na albumie jest hitem. Wokalistka świetnie odnajduje się w przejmujących balladach („Carmen" i „Summertime Sadness"), ale radzi też sobie w bardziej popowym repertuarze („Off to the Races" i „Diet Mountain Dew"). Brzmienie kompozycji przenosi do Stanów Zjednoczonych sprzed pół wieku, z Jamesem Deanem i Marlonem Brando. Gitara w „Blue Jeans" brzmi jak w „Runaway" Dela Shannona – przeboju lat 60. Ten nastrój świetnie oddaje teledysk do „Born to Die": wytatuowani przystojniacy, toksyczna miłość i śmierć na autostradzie. Całość pełna hedonizmu i splinu, ale także romantycznego poczucia zagubienia.
Kariera amerykańskiej wokalistki dowodzi, że Internet to obusieczna broń. Potrafi błyskawicznie wynieść na szczyt i równie szybko stać się źródłem upokorzeń.