Polszczyzna niespieszna

Grażyna Majkowska, językoznawca z Instytutu Dziennikarstwa UW

Publikacja: 03.03.2012 00:01

Polszczyzna niespieszna

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Marszałkini czy pani marszałek?

Grażyna Majkowska:

Tworzenie takich form jak „marszałkini" to próba narzucenia językowi form, które on najprawdopodobniej odrzuci.

Skąd to przypuszczenie?

Nie przyjął proponowanej „ministry", która wydała się dziwaczna.

Może teraz się uda? W końcu poprawność polityczna to potęga.

Ciągle wierzę w racjonalność językową i zdrowy rozsądek. Polszczyzna już sobie poradziła z funkcjami, które pełnią kobiety, z premier Suchocką, ale premierem Buzkiem czy z marszałek Kopacz, ale z marszałkiem Schetyną. Nie sądzę, by się przyjęła tendencja do tworzenia na siłę form żeńskich.

Na pewno nie jest pani doktorką...

...Bo to brzmi śmiesznie, tak jak promotorka brzmi potocznie. Może pan w nieformalnej rozmowie opowiadać, że pani X była pana profesorką na studiach czy w liceum, ale przecież tak się pan do niej nie zwróci. Nie powie pan „pani profesorko" ...

Nie powiem. Pani jest więc doktorem, ale językoznawczynią czy językoznawcą?

Językoznawcą. Nie potrzebuję tu żadnej formy żeńskiej.

Może polszczyzną rządzą faceci i jest mizoginiczna?

Skądże, w polszczyźnie płeć jest niesłychanie istotna. Podam przykład: od niedawna popularniejsza jest forma „dwiema kobietami" niż „dwoma kobietami", bo bardziej podkreśla płeć. Częściej wybieram „będę robiła", niż „będę robić", właśnie dlatego, że mamy dodatkowo jeszcze informację o płci.

Kiedy będę mógł mówić „poszłem"?

Pan – nigdy.

A mój syn?

Jeśli go pan dobrze wychowa, to też nie będzie tak mówił. Mówi pan teraz o kryterium rozpowszechnienia...

Właśnie. Prawie wszyscy tak mówią.

Ale oprócz tego jest, nie wiem, czy nie ważniejsze, kryterium autorytetu kulturalnego. Ciągle patrzymy, kto mówi w ten sposób, jak często to się pojawia i w jakiego typu tekstach. A w formie „poszłem" można dostrzec proces feminizacji mężczyzn, bo w końcu jest ona bardzo podobna do „poszłam".

Kto tak naprawdę decyduje o normie językowej: uzus czy rada mędrców?

Jest takie kolegialne ciało jak Rada Języka Polskiego, składające się z językoznawców czy pisarzy. I członkowie Rady na podstawie obserwacji praktyki językowej Polaków dokonują w głosowaniu zmian w normie. To dotyczy przede wszystkim ortografii. Ale też zmiany te nie następują tak często, bo norma jest ze swojej natury dość zachowawcza. I upłynie sporo czasu, zanim językoznawcy podejmą uchwałę, że na przykład możemy pisać pendrive po polsku.

A jak się pisze pendrive po polsku?

Tak jak słyszymy – pendrajw.

Matko!

Sama tak nie piszę, ale nie mam nic przeciwko spolszczaniu takich słów jak jazz.

To ja już wolę dżem. I nie mam na myśli jam session.

Tego nie, ale samo słowo jazz zapisałabym jako dżez, a zwłaszcza przymiotnik – napisałabym dżezowy. A pan?

Za nic w świecie. Wysyłając mejla, napisałaby pani, że idzie „na koncert dżezowy" czy „koncert jazzowy"?

Koncert dżezowy.

Ależ pani jest postępowa...

Nie jestem postępowa, tylko kieruję się tym, że słowa te są w języku polskim od dawna i tworzą już wyrazy pokrewne, jak ów dżezowy, które przy tym normalnie się odmieniają.

A jazzman?

Być może w przyszłości będzie to dżezmen.

Mam nadzieję nie dożyć czasów, w których pójdziecie państwo w tę stronę.

To nie my. Widział pan angielski okrzyk „Wow!" pisany po polsku jako „łał!"?

Sam się do tego przyczyniłem, pisząc tak w „Z życia koalicji, z życia opozycji", ale u nas fonetyczna pisownia zawsze ma coś okpić. Tak jak piszemy ferst lejdi...

Właśnie. To proszę zobaczyć, ile osób ośmielonych pana postępowaniem spokojnie zapisuje to fonetycznie!

Nie moja wina, że ludzie kpinę biorą serio!

Pan wykorzystał możliwości, jakie daje polszczyzna, inni biorą to już całkiem dosłownie.

Wypuściłem jakiegoś, nomen omen, dżina z butelki, ale zostawmy to. Mówi pani, że zmiany w normie następują powoli, ale to, czego mnie uczono w szkole, dziś traktowane jest jako błąd językowy, jako hiperpoprawność!

Co na przykład?

Mnie wytknięto w telewizji, że powiedziałem „byłem w studio" zamiast „w studiu".

Formy starsze mają prawo obywatelstwa i jeżeli przez lata studio czy radio były nieodmienne, to pan może spokojnie odwoływać się do tej normy, polszczyzna daje takie możliwości. Musi pan tylko wiedzieć, że pański tekst będzie mniej przejrzysty, że zwraca pan uwagę komunikatem: „Zobacz, odbiorco, jestem językowo konserwatywny".

Z ortografią jest podobnie?

Trudniej, ale paryska „Kultura" nie uwzględniała zmian w ortografii po 1957 roku.

Ja się nauczyłem pisać „tryumf" nie „triumf" na „Tryumfie Pana Kleksa". I teraz nikt mi tego archaizmu nie chce uznać.

Proszę się posługiwać archaiczną polszczyzną, skoro dziś jeszcze nikt nikomu nie zabrania używać tak archaicznych form jak „lekcyj".

No nie...

Aż tak daleko nie chce się pan posunąć?

Nie, bo ja nie robię tego celowo, tylko odtwarzam to, czego nauczono mnie w szkole 25 lat temu. „Lekcyj" mnie jednak nie uczono.

To nie jest niewłaściwa forma, a za jej używaniem stoi argument, że lepiej pozwala odróżnić liczbę pojedynczą od mnogiej.

To dlaczego jej nie używamy?

Zdecydował tak nielubiany przez pana uzus. Polakom forma ta wydała się tak dziwna, że przestali tak mówić. Ale zawsze można używać takich archaizmów zwłaszcza w felietonie.

Pani przeklina?

Nie przeklinam i nigdy nie przeklinałam.

Jak się pani taka uchowała?

Wychowałam się na mazowieckiej wsi, gdzie dziadek zaraził mnie miłością do książek, czytając, gdy miałam trzy lata, „Ogniem i mieczem". Wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie, prócz niego, czyli mój ojciec i moi bracia, przeklinali ostro, barwnie i czasem byłam pod wrażeniem tej językowej umiejętności.

Cóż więc stało na przeszkodzie?

Na pewno nie to, że brak mi było śmiałości. Po prostu znam inne mocne, dosadne określenia i umiem sobie poradzić bez odwoływania się do wulgaryzmów.

Przekleństwa w druku wykropkowujemy czy nie?

W cytatach bym je zostawiła, żeby zachować oryginalność i autentyczność. A za wulgarne treści ponoszą odpowiedzialność ich autorzy.

Jadąc tu, słyszałem w autobusie dwóch panów w garniturach rozprawiających o „zajebistej imprezie". Żadne przekleństwo przy tym nie padło, więc wnoszę, że i to słowo nie jest dla nich wulgarne.

Najwidoczniej panowie nie mieli świadomości etymologii tego słowa.

Można nie mieć?

Tak, można nie znać pochodzenia tego wyrazu. Ja znam, toteż nigdy go nie wymawiam.

Pani studenci na pewno tak mówią.

Ale nie przy mnie. Nie pozwoliłabym na to.

Być może zdziwiliby się, skąd pani oburzenie.

Mimo to moja reakcja byłaby stanowcza. Sama widzę, jak my –  wykładowcy akademiccy, nauczyciele – obniżamy poziom wymagań, także językowych. Godzimy się na to w imię świętego spokoju, który ani nie jest święty, ani nie jest spokojem. Akceptujemy więc zachowania po prostu niekulturalne, a więc podkopujące nasz autorytet, a przecież młodzi ludzie de facto oczekują od nas, że będziemy dla nich autorytetem, skoro tę rolę społeczną pełnimy.

A mnie się zdarzyło usłyszeć od studentki, że mam „zajebisty szalik".

Być może pana uznano za luzaka, a ja jestem osobą bardzo serio...

Nie wydaje mi się, żeby pani była bardzo serio. Kończąc ten wątek: to słowo wejdzie kiedyś do słowników jako normalne?

Język zna coś, co nazywa procesem melioracji znaczenia, czyli polepszaniem znaczenia jakiegoś słowa. Czasami proces ten zachodzi bardzo daleko, bo moi studenci zupełnie nie rozumieją, kiedy im mówię, że nigdy nie używam zwrotu „pójść na całość". Całkowicie zanikła jego etymologia, studenci nie wiedzą, do jakiego typu zachowań ten zwrot się odwołuje, o jakie pójście na całość w nim chodzi.

Jest też proces odwrotny.

Tak, pewne niewinne, neutralne słowa zaczynają nabierać negatywnych konotacji. Kilka dni temu powiedziałam mojemu koledze z uniwersytetu, że szukam sponsora. Odpowiedział natychmiast: „Coś się zmieniło w twoim życiu?". (śmiech)

Kolega nawiązał w ten sposób do tego, że na naszych oczach słowa sponsor i sponsoring zaczynają być jednoznacznie kojarzone ze sferą seksualną, do czego przyczynia się film pani Szumowskiej. Trudno jednak powiedzieć, czy to się przyjmie. Z pewnością, jak we wszystkich zachowaniach językowych, wpływ na to będą miały media.

To przez nie polszczyzna potoczna zaczyna wypierać literacką?

Trochę kwestionuję ten podział na polszczyznę oficjalną i nieoficjalną. Wolę mówić o polszczyźnie popisu, wygłupu, takiej na haju, oraz polszczyźnie serio: powściągliwej i wymagającej pewnego wysiłku. Można też to nazwać polszczyzną głośną i polszczyzną przyciszonej rozmowy, niespieszną, jak pisał Hostowiec. Tę drugą polszczyznę wynosi się z domu. Nie można wymagać jej tylko i wyłącznie od szkoły...

Tylko i wyłącznie?

Chodzi panu o to, że to pleonazm? Ja w pewnych okolicznościach dopuszczam tę formę, właśnie po to, by coś podkreślić. Czasem trzeba tę samą treść powtórzyć. I dla mnie „tylko i wyłącznie" jest rodzajem związku frazeologicznego, a nie błędem językowym.

Skoro już jesteśmy przy pani ukochanych frazeologizmach...

...rzeczywiście ukochanych.

To nie ma pani wrażenia, że one giną?

Znajomość frazeologii literackiej, odwołującej się do Biblii, do kultury, maleje dramatycznie, co oznacza zagrożenie dla ciągłości tradycji. Tę dramatyczną zmianę obserwuję w ciągu ostatnich dwóch lat.

Nie dwudziestu?

Ostatnie dwa lata to ogromne nasilenie tej tendencji. Rozmawiamy w Środę Popielcową, a ja muszę studentom tłumaczyć, co znaczy „posypać głowę popiołem"...

Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Kiedy opowiedziała mi to pani przez telefon, sprawdziłem na dziewięcioletniej córce. Wiedziała.

Bo pan ją dobrze wychował.

Akurat! Przecież nie mówię jej: „Zosiu, posyp głowę popiołem i przeproś Marysię". Takie rzeczy się po prostu wie i tyle.

Się wie, jeśli w domu i otoczeniu dziecka frazeologizmów się używa. Pamiętam, jak moje dziecko po raz pierwszy powiedziało: „Nie od razu Kraków zbudowano".

Znając panią, to pewnie wcześniej niż „mamo".

(śmiech) Może nie aż tak... Muszę jednak przyznać, że znajomość frazeologizmów literackich ginie w zastraszającym tempie. Nieco lepiej jest z przysłowiami. W polszczyźnie istnieje tak zwane minimum paremiologiczne, czyli spisany zestaw 54 paremii – przysłów i sentencji, które powinien znać absolutnie każdy Polak. Sprawdzałam to wśród studentów i mniej więcej z dziesięcioma mieli kłopoty.

A zasób leksykalny? Używamy mniejszej ilości słów niż kiedyś?

To zależy kto.

Pani z pewnością zna tyle słów co profesor uniwersytecki sprzed 80 lat. Ale już, z całym szacunkiem, nie o każdym profesorze politechniki bym to powiedział...

Z moich obserwacji wynika, że rzeczywiście maleje liczba słów używanych – nie rozumianych, ale używanych właśnie. To wynika z obniżenia wymagań, w jaki sposób powinniśmy komunikować się z innymi.

Wróćmy do zanikających frazeologizmów.

Mamy stałą i trwałą warstwę frazeologii, czyli głównie zwroty odnoszące się do części ciała („Być czyjąś prawą ręką", „Wstać lewą nogą" etc.). Oprócz niej jest tak zwana warstwa recesywna...

No nie!

To się tak nazywa, dlaczego mam tego nie używać?

Bo przetrwaliśmy już „minimum paremiologiczne" i po „warstwie recesywnej" stracimy ostatnich sześcioro czytelników.

Przecież w „Rzeczpospolitej" używa się słowa „recesja".

Ale na stronach łososiowych.

W każdym razie ta druga warstwa to związki, które wycofują się z użycia, i ona jest, niestety, coraz większa. Przybywa zwrotów już nieużywanych...

Bo ludzie nie znają ich znaczenia. Jak się nie czyta „Potopu", to ginie ze sto frazeologizmów.

Kiedy mówię studentom, że Zagłoba był szpakami karmiony...

To pani przesadza, bo już nikt nie wie, że chodzi o kogoś sprytnego, przebiegłego.

Ale dlaczego przesadzam? Czasem jeszcze używam takich zwrotów na wykładzie, może dla popisu, ale chcę jeszcze je podtrzymać. Frazeologizmy umierają i na ich miejsce przychodzą nowe.

Czasem z kultury, jak filmowy zwrot o niewielkiej kwocie, że wystarcza „na waciki", ale częściej z kultury młodzieżowej. Najmodniejszy ostatnio jest „co ja paczę?", i to w dodatku pisany przez „cz".

Że też już się pani na to załapała. To przebój ostatnich dni, no, może tygodni.

Mam konto na Facebooku i absorbuję nową polszczyznę. Wiem też, że młodzież mówi „Shrekiem", skąd pochodzi: „I skończyło się rumako- wanie...". Pewnie pan wie, co znaczy „zdobyć coś na pandę"?

Nie.

To od „Niech pan da...".

Wiele z tych wyrażeń to chyba zwroty efemeryczne?

Powiedziałabym nawet, że one bardzo szybko stają się passé. Słyszał pan: „Noga z miasta, but ze wsi"?

Nigdy.

Bo to przemknęło całkiem niedawno i już się tak nie mówi.

Podobny los spotyka słowa z „trendy" na czele.

Nawet nie wiem, czy jeszcze mówi się „jazzy". Ale ja nie żałuję tych słów – to okazjonalizmy, które jednak trzeba odnotowywać, bo one zapisują chwilę.

A czasem wracają słowa zaskakujące. Kilka dni temu słyszałem licealistów witających się: „Serwus". Pomyślałem, że za chwilę wywołają powstanie warszawskie.

Tego nie słyszałam i kojarzy mi się tylko z „Serwus, jestem nerwus". Jest mnóstwo takich powitań jak „pozdro" czy „No to Czesiek"...

Przyjaciółka ucząca religii mówi, że katecheci żegnają się krótkim: „No to pochwa".

Nic takiego, zwyczajny homonim. Skoro jesteśmy przy ludziach młodych, to oni przejawiają duży egocentryzm językowy, często stosując wzmocnienia jak z angielskiego: „ja wiem", „ja myślę", albo „moim osobistym zdaniem".

Starsi mają „moją osobę".

To jest straszne! Tu mam podanie: „Proszę uwzględnić na liście studentów moją osobę"...

Król Jan Kazimierz w „Potopie" mówi o swojej osobie...

...by podkreślić majestat królewski.

Właśnie, ale kiedy posłanka Kempa mówi o „mojej osobie"...

...to już niedobrze. Przy okazji trzeba zauważyć, że młodzież, zwłaszcza ta wykształcona, jest wielojęzyczna, czyli operuje różnymi kodami językowymi. Gorzej, jeśli są jednoodmianowi i znają tylko swoją, dość prymitywną gwarę. Wtedy pojawia się kłopot.

Mówi pani o języku z autentyczną pasją...

Mogę się panu przyznać, że mój nieustanny zachwyt nad polszczyzną bierze się stąd, że ona sobie tak świetnie radzi w najróżniejszych sytuacjach komunikacyjnych. Po polsku można wszystko powiedzieć, oddać wszystkie niuanse dotyczące uczuć, emocji. Doskonale się sprawdza także jako język tłumaczeń. Mogę się o kogoś upomnieć?

Proszę bardzo.

Mówi się, że język kształtują językoznawcy, pisarze, dziennikarze, a pomija się rolę tłumaczy.

A przecież wszyscy jesteśmy wychowani na Irenie Tuwim i jej „Kubusiu Puchatku".

Ale nie tylko. Piotr Sommer świetnie przyswoił polszczyźnie współ- czesnych poetów angielskich, irlandzkich i amerykańskich. Teresa Worowska przybliża nam fantastyczne książki Sandora Maraiego, ale może pan też napisać: Sandora Maraia. Tak samo nie mówi się o wspaniałych krytykach muzycznych, że wspomnę świętej pamięci Bogdana Pocieja...

Nie mówi się, bo ich wpływ na polszczyznę jest, niestety, żaden. Pani Doda ma na nią wpływ większy niż wszyscy krytycy i tłumacze razem wzięci.

Oczywiście, że zdaję sobie sprawę z jej popularności i wiem, że chciano ją wybrać na patronkę szkoły...

Nie...

Dzieci sobie zażyczyły.

Mieliśmy mówić o urokach polszczyzny, a nie pani Dody Elektrody.

Wróćmy więc do języka. Ujmuje mnie w nim to, że polszczyzna daje duże możliwości stopniowego skracania dystansu. Nie musimy od razu przechodzić na ty, może pan mówić „Grażyno, czy może pani...".

Tego się już chyba nie używa.

Używa się! Owszem, „pani Grażyno" jest częstsze, ale obie formy są akceptowalne. Mnie się „pani Grażyna" nie podoba, bo to jest zwrot jak z języka komiwojażerów. Gdy ktoś tak do mnie mówi, to zazwyczaj chce mi coś sprzedać. Moja odpowiedź jest wtedy jedna: „Przechodził pan złe szkolenie". Niedawno przyszedł do mnie doradca bankowy i zapewniał, że jest dla mnie dedykowany.

Oczywiście, że tak. On jest dla pani dedykowany, ponieważ to jest wiodący bank.

(śmiech) Nie ulega wątpliwości. Ale kiedy mu zwróciłam uwagę...

Biedactwo...

To on zupełnie nie rozumiał, o co mi chodzi.

On również mówił do pani per „pani Grażyno"?

Oczywiście, ale tu już mu darowałam, bo byłoby zbyt dużo na jeden raz. To na następnym spotkaniu.

Z tej samej półki: pani w piekarni ma plakietkę „Anna, kierownik sklepu".

To niespójność stylistyczna, bo jeśli podkreślamy oficjalną funkcję, to należałoby przedstawić panią z imienia i nazwiska.

Sama „Anna" też wyglądałaby kulawo. Mam mówić: „Aniu, podaj mi bułeczki"?

Ta moda na fraternizowanie jest efektem bezrefleksyjnego przyjmowania nawyków z angielskiego.

Coś jeszcze panią we współczesnej polszczyźnie razi?

To, że przypomina trochę klocki lego i ma takie cząstki jak mega, ekstra, euro, eko, super, spec...

Speckomisja i specustawa są chyba najgorsze.

Mnie też drażnią. Ale z tych cząstek czasem rodzą się potworki, bo sama widziałam zaproszenie na Euroekomeeting.

Przecież tego nie da się nawet przeczytać!

Trzeba się dłużej przyjrzeć. Albo taki apel: „Pomóżmy szkole edukować ekodzieci". Tak samo nie podoba mi się, że ignorowana jest fleksyjność polszczyzny, czyli to, że u nas słowa się odmieniają. A teraz mamy Sopot Festiwal.

I galerię handlową Wola Park.

Jeśli raz pozwalamy na stosowanie takiej struktury, to staje się ona wygodna. Polszczyźnie nie zagraża napływ słów z angielskiego, bo język polski zawsze był poddawany podobnym naciskom i sobie z nimi radził. Niebezpieczny jest właśnie wpływ na strukturę języka. A przecież używanie języka powinno dawać nam nie tylko satysfakcję, że ujęliśmy rzecz precyzyjnie i udało nam się przekonać adwersarza, ale w dodatku, że miało to wymiar estetyczny.

Marszałkini czy pani marszałek?

Grażyna Majkowska:

Pozostało 100% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"