W tej książce wszystko jest czyste, nieskalane. Przyroda, ludzie, miłość. Jeśli plączą się jakieś dwuznaczne typy, to w dalszych planach, jakby specjalnie po to, by przez kontrast uwypuklić piękno głównych bohaterów. Dlatego najnowszą książkę Kazimierza Orłosia odebrałam trochę jak obraz wyidealizowany. Albo spojrzenie przefiltrowane przez naiwność właściwą młodości. Coś jak „Wspomnienie niebieskiego mundurka" Gomulickiego.
„Dom pod Lutnią" – to sielanka, niewiele mająca wspólnego z polską rzeczywistością Anno Domini 1949. W każdym razie, nie ona – rzeczywistość – stanowi temat. Przeciwnie, od niej protagoniści powieści starają się odciąć i stworzyć osobny, lepszy świat. Oazę pięknej przyrody, zamieszkałą przez nieskażonych złem ludzi.
W ostatnich latach nastał czas rozliczeń z okresem hartowania się soc-systemu. Niedawno wszedł na nasze ekrany film „Róża" Wojciecha Smarzowskiego; niewiele wcześniej Janusz Majewski wydał i przeniósł na ekran ‚„Małą maturę 1947". Autor „Domu pod Lutnią" także bierze pod lupę lata tuż po wojnie, stalinizm, zderzenie dawnych ideałów z nowym systemem; próby odnalezienia się w kraju, gdzie walka bynajmniej się zakończyła... Tak jak Smarzowski, Orłoś umieszcza akcję na Mazurach, w regionie poddanym brutalnej transformacji oraz jeszcze bardziej bezwzględnej konfrontacji sił.
Ale dla Tomka, dziewięciolatka, to kraina sielska, bezpieczna. Przeniesiony z Warszawy na mazurską wieś – bo ojca akowca aresztowano, matka obawia się dalszych represji – trafia pod skrzydła dziadka, tradycjonalisty wiernego przedwojennym ideałom. Mimo szorstkości starszego pana, między nim a wnukiem rodzi się wspaniała, mocna więź. Chłopak szybko adaptuje się w nowym otoczeniu. Co więcej, zdobywa wiedzę ważniejszą niż szkolna: jak być prawym, godnym człowiekiem; jak współżyć z naturą i ludźmi z innych kultur.