Kazimierz Orłoś w Domu pod Lutnią napisał stylizowaną autobiografię

W „Domu pod Lutnią" Kazimierz Orłoś wplótł wątki autobiograficzne w obraz polskich powojennych realiów - pisze Monika Małkowska

Aktualizacja: 06.05.2012 09:53 Publikacja: 06.05.2012 09:05

Kazimierz Orłoś w Domu pod Lutnią napisał stylizowaną autobiografię

Foto: materiały prasowe

W tej książce wszystko jest czyste, nieskalane. Przyroda, ludzie, miłość. Jeśli plączą się jakieś dwuznaczne typy, to w dalszych planach, jakby specjalnie po to, by przez kontrast uwypuklić piękno głównych bohaterów. Dlatego najnowszą książkę Kazimierza Orłosia odebrałam trochę jak obraz wyidealizowany. Albo spojrzenie przefiltrowane przez naiwność właściwą młodości. Coś jak „Wspomnienie niebieskiego mundurka" Gomulickiego.

Zobacz na Empik.rp.pl

„Dom pod Lutnią" – to sielanka, niewiele mająca wspólnego z polską rzeczywistością Anno Domini 1949. W każdym razie, nie ona – rzeczywistość – stanowi temat. Przeciwnie, od niej protagoniści powieści starają się odciąć i stworzyć osobny, lepszy świat. Oazę pięknej przyrody, zamieszkałą przez nieskażonych złem ludzi.

W ostatnich latach nastał czas rozliczeń z okresem hartowania się soc-systemu. Niedawno wszedł na nasze ekrany film „Róża" Wojciecha Smarzowskiego; niewiele wcześniej Janusz Majewski wydał i przeniósł na ekran ‚„Małą maturę 1947". Autor „Domu pod Lutnią" także bierze pod lupę lata tuż po wojnie, stalinizm, zderzenie dawnych ideałów z nowym systemem; próby odnalezienia się w kraju, gdzie walka bynajmniej się zakończyła... Tak jak Smarzowski, Orłoś umieszcza akcję na Mazurach, w regionie poddanym brutalnej transformacji oraz jeszcze bardziej bezwzględnej konfrontacji sił.

Ale dla Tomka, dziewięciolatka, to kraina sielska, bezpieczna. Przeniesiony z Warszawy na mazurską wieś – bo ojca akowca aresztowano, matka obawia się dalszych represji – trafia pod skrzydła dziadka, tradycjonalisty wiernego przedwojennym ideałom. Mimo szorstkości starszego pana, między nim a wnukiem rodzi się wspaniała, mocna więź. Chłopak szybko adaptuje się w nowym otoczeniu. Co więcej, zdobywa wiedzę ważniejszą niż szkolna: jak być prawym, godnym człowiekiem; jak współżyć z naturą i ludźmi z innych kultur.

Jego Cicerone, to Józef Bronowicz, urodzony pod koniec XIX wieku w majątku na Podolu, potem piłsudczyk, pułkownik kawalerii, po wyzwoleniu „uciekinier" z komunistycznej Warszawy; a także – zbieg od żony. W Lipowie, w poniemieckiej posiadłości, ex-wojskowy tworzy mini-kopię własnego przedwojennego świata. Gromadzi wokół siebie ludzi wyznających podobne etyczne wartości, wznoszących się ponad narodowe uprzedzenia.

Jego wnuk nie jest świadom, że żyje w kokonie. Czuje jednak i chłonie otaczające go szczęście; tapla się w dziecięcej beztrosce i nie zauważa zgrzytów w dookolnej idylli. Dla niego nie ma podziału na świeżo upieczonych wyznawców komunizmu i zwolenników dawnego ustroju; nie czuje napięć pomiędzy przesiedleńcami z Wileńszczyzny, Ukraińcami a gadającymi po niemiecku mieszkańcami Mazur. Co więcej, nie wydaje mu się dziwnym związek dziadka z młodszą o ponad pokolenie Urszulą, prostą dziewczyną z okolic, samotnie wychowującą córeczkę. Afera wybucha, gdy wieść o narodzinach syna Bronowicza i konkubiny dociera do warszawskiej familii. Wówczas polityczne tarcia ustępują wobec obyczajowego konfliktu.

Skandal w rodzinie! Tomek – marsz do Warszawy, koniec obcowania z rozpustnikiem! - decyduje matka, córka podstarzałego amanta. To nie wypada, żeby sześćdziesięciolatek układał sobie życie na nowo z młódką. Tak przynajmniej uważa się w familii Bronowiczów. Ale w mazurskiej Arkadii prawdziwe, gorące uczucie nie zna barier wieku. Urszula naprawdę kocha pułkownika, zaś Tomek bynajmniej się temu nie dziwi.

Orłoś nie wałkuje kwestii ponadwiekowego prawa do miłości do rangi manifestu. Od początku do końca nie narzuca żadnych poglądów – wyznaje tylko ponadczasową przyzwoitość. Za to go lubię.

Fabuła „Domu pod Lutnią" nieskomplikowana. Ważniejszy język, na pozór prosty, w istocie wyszukany, staranny (miły oddech po literackich eksperymentach). Autor obstaje przy realizmie i nie odczuwa wyrzutów sumienia z powodu stylistycznego „archaizmu". Jakby mimochodem, nieśmiało, narzuca odbiorcom „zaśniedziałe" słownictwo i powolny rytm narracji; równie niepostrzeżenie wprowadza w idylliczną, trochę nierealną aurę powieści; odmalowuje naturę bez patosu czy nadmiernych zachwytów – za to tak, że odbieramy ją wszystkimi zmysłami. Tak właśnie postrzegał świat mały Tomek, alter ego Kazimierza Orłosia. A my mu zazdrościmy.

Kazimierz Orłoś

Dom pod Lutnią

Wydawnictwo Literackie

Kraków 2012

W tej książce wszystko jest czyste, nieskalane. Przyroda, ludzie, miłość. Jeśli plączą się jakieś dwuznaczne typy, to w dalszych planach, jakby specjalnie po to, by przez kontrast uwypuklić piękno głównych bohaterów. Dlatego najnowszą książkę Kazimierza Orłosia odebrałam trochę jak obraz wyidealizowany. Albo spojrzenie przefiltrowane przez naiwność właściwą młodości. Coś jak „Wspomnienie niebieskiego mundurka" Gomulickiego.

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: Rebecca Makkai o słodko-gorzkim dzieciństwie w Ameryce
Kultura
Nowy stary dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie
Kultura
Sezon kultury 2025 w Polsce i Rumunii
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Kultura
Bestsellery Empiku: Sapkowski i „Wiedźmin" zwyciężają szósty raz, Dawid Podsiadło - siódmy
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”